21 lip 2010

Aragac, czyli nie pekamy na robocie ;)))

15 i 16 lipca

Informacja wstępna - Aragac, najwyższa góra w Armenii, wygasły wulkan, którego szczyt zapadł się pod własnym ciężarem, tworząc górę o czterech wierzchołkach: najniższy ok 3900m, najwyższy ok 4080m. Załoga zrobiła dwa z czterech wierzchołków: 3900 i 4020.
Rano....

Pogoda nie rozpieszcza - deszcz, mgła, śnieg, zimno..... jak w kraju hehehe, więc nie pękamy na robocie, tylko zakładamy sapagi, pakujemy wory i idziemy. Góra nie stawia się zbytnio, generalnie jest raczej płasko, do tego mgła, więc przez pierwsze 2h nie wiemy czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku. Warto tutaj nadmienić, że na Aragac nie ma szlaku w tatrzańskim tego słowa znaczeniu. Co jakiś czas widzimy główną grań, na którą musimy się dostać. Z dołu wygląda trochę strasznie :) no ale nie pękamy, tylko drałujemy. Wreszcie dotarliśmy go pierwszej grani, parę fotek i po chwili jakieś dziwne pomruki. Eeeee tam to wiatr......po chwili znowu ..... K*****A komuś się wyrwało, no przecież nie może być, że nie wyjdziemy na następną górę.....
Już wiedzieliśmy, że idzie niezła zawierucha o burzowym charakterze. Znalazłem jakieś takie zagłębienie w skale, Zuraw wytrzasnął NRCetke, obudowaliśmy się kamieniami i folia i stwierdziliśmy, że nadal nie pękamy, tylko bierzemy pogodę na przeczekanie. Po naprawdę długiej godzinie (śnieg, deszcz, pioruny, i naprawdę za***cie mocny wiatr), spędzonej w naszym prowizorycznym schronie pojawiły się pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Wypełzliśmy niepewnie z nory i zobaczyliśmy prawie całą Armenię, (nie na długo, ale i tak ha!). To nam dało kopa, żeby iść dalej. Drogę do pierwszego szczytu pokonaliśmy naprawdę sprawnie, na górze kilka fotek, odpoczynek i krótkie kimanie w słońcu. Jak tylko doszliśmy do siebie, rzut oka na drugi szczyt i.... opad szczeny. Jak tam wejść? Stromo jak fiks, szlaku nie widać, pogoda nadal syfiasta. No ale jak już wspomniałem, nadal nie pękamy na robocie, idziemy do przełęczy miedzy szczytami, po czym zaczynamy znowu napierać na gore. Ta się trochę stawia, kilka dziwnych momentów (ale nic ponad Orlą Perć) i jestem na górze 4018...... no właśnie jestem, Żuraw gdzieś tam dostał zadyszki, krótka salwa okrzyków, małe nerwy, ale się znalazł w końcu... :) Pogoda coraz gorsza, dzień się skurczył, decydujemy się, że resztę pików odpuszczamy, bo i tak już nic ciekawego tam nie będzie. Schodzimy.

Zejście z góry od czasu do czasu okraszone pięknymi ala` alpejskimi widokami i totalna ćmaga z powodu odwodnienia (tak wiem, w góry trzeba nosić ze sobą zapas wody.... heheheh). Wracamy do namiotu, mocno wycięci, jemy małą kolację, którą przerywa nam kolejna burza. Noc spędzamy przy akompaniamencie piorunów i mocnego wiatru (naprawdę zadziwiające, że nasz namiot nie poszedł w strzępy).

Rano zimno ale nie pada. Po śniadaniu pakujemy mandzur i dawaj na dół do Byurakan, niby 30 km z 25 kg worami, no ale przecież nie będziemy pękać na robocie heheheh ;-)))

Spacer okazał się nawet przyjemny, do momentu, aż przypominamy sobie, że znowu nie mamy wody....żenada...nie pękamy, idziemy. Na horyzoncie pojawiają się namioty pasterskie i .... biała Lada Niva, a nieżej nasz kumpel Hayk. Okazuje się, że chłopaki założyli w Niwce instalacje gazowa i chcą sprawdzić, ile siana schodzi na wycieczkę pod Aragac. Umawiamy się z nimi, że pojada na górę, a my poczekamy u pastuchow (wiadomo kawa i takie tam hehe) na nich i potem jedziemy razem do Byurakan git! :) Nikt nie pękł na robocie i dwa szczyty zrobione.

/zuraw/ Dodam jeszcze, że po przyjeździe Hayk oprowadza nas po swojej miejscowości po raz kolejny, a wieczorem trafiamy zupełnie przypadkowo na dość zakrapianą kolację. Rozpiętość wiekowa od 18 do 88. Dziadek całkiem nieźle sobie radzi z winem i bimbrem. Jest wesoło, idziemy spać po 3 rano, śpimy jak zwykle dobrze :PP

Yerewan masakra, czyli szalarma z kefirem ;))

14 lipca

Snujemy sie po miescie, Yerevan nadal niczym nie zaskakuje poza wyjatkowo europejskim charakterem i nadzwyczajnym zageszczeniem kobiet w typie Salmy Hayek ;)). Na gloda zarzucamy sobie szalarme za ok 6 zeta, ktora decydujemy sie zgodnie z lokalnym zwyczajem popic rzadkim kefirem (don`t do this at home!!). Po kilku chwilach grozy (najdluzszych kilka chwil w moim zyciu) idziemy na internet zaczerpnac infromacji o Aragac oraz wyslac troche pytan o spanie na CS.
Uzbrojeni w notatki o najwyższym szczycie Armenii (Aragac) lapiemy autobus do gorskiej wioski Byurakan. Tam poznajemy mlodego goscia o imieniu Hayk, ktory oferuje nam pomoc (oczywiscie zlapalismy spine, ze bedzie nas chcial wytrzaskac z kasy).
Na szczescie po raz kolejny sie mylilismy, Hayk okazal sie byc bardzo milym czlowiekiem, prowadzacym bardzo skromne zycie wraz ze swoimi rodzicami w malym, nie oplywajacym w luksusy domu.
Po raz kolejny zobaczylismy na wlasne oczy ze im mniej mamy tym latwiej sie dzielimy z innymi. Nie czuje sie na silach zeby wchodzic w szczegoly tego co zobaczylem, ale powiedzmy ze ci ludzie bardzo latwo sie dzielili......

Po bardzo smacznej kolacji Hayk zorganizowal nam transport (naprawde szalona jazda mocno nadgryzionym przez czas Zygulikiem przy ostrym rytmie azerbaydzanskiej muzyki - priceless) do stacji meteorologicznej u podnoza gory Aragac gdzie rozbilismy swoj oboz na ok 3200 m n.p.m.

Pogoda syfiasta, deszcz, mgla, zimno. Humory nawet niezle, wypilismy po piwie, zrobilismy kilka szajsownych fotek i do spania.

Tbilisi-Erewań

13 lipca

Rano próbujemy spakować wszystkie nasze rzeczy do plecaków. Do tej pory część z nich trzymaliśmy w depozycie w hostelu, dziś opuszczamy Gruzję na dobre. Ledwo co się mieścimy. Idziemy przez miasto w poszukiwaniu dworca autobusowego, z którego odchodzą autobusy do stolicy Armenii - Erewania. Po drodze walka z taksiarzami którzy na pewno wiedzą że żadnych autobusów już nie ma i proponują taksówkę za jak zwykle niewielkie pieniądze ;). Pomagają nam uczynni policjanci i lokalsi. Staliśmy się taksówkowymi rasistami. Każdą osobę zdradzającą taksiarską aparycję omijamy szerokim łukiem - rozmowa z nimi to strata czasu, a my mamy go bardzo mało. Wydajemy resztę gruzińskich lari. Mam jeszcze 20 euro w portfelu, więc na wizy wystarczy. W Erewaniu spokojnie wypłacimy pieniądze w bankomacie. Znajdujemy dworzec i wygodną marszrutkę. Jedziemy do granicy. Nawiązuję rozmowę z bardzo wylewną Ormianką, która kiedyś pracowała w Polsce. Dowiaduję się ciekawych rzeczy, pani nie odpuszcza i ciągle coś do mnie mówi. Na nieszczęście błędnie uznała, że mówię doskonale po rosyjsku, więc rozumiem co drugie słowo. Jesteśmy na granicy. Nie spieszy nam sie, robimy małe zakupy na bezcłowym, idziemy spokojnie do okienka armeńskiego celnika. Mówi nam cenę wizy - 14 euro za 2 osoby. Wypełnia dla nas jakieś papierki, ja w tym czasie sięgam do portfela po moje 20 euro, które nagle skurczyło się do rozmiarów piątki - Epic Fail. Bez kasy stoimy na ziemi niczyjej, póki co miły celnik zabawia nas rozmową o futbolu (okazuje się że zna Macieja Żurawskiego). Staram się nawiązać jakiś kontakt, gadka szmatka o futbolu, udajemy że jesteśmy w dobrym humorze. W końcu przychodzi czas zapłaty, wyciągam banknot i ściemniam, że resztę zgubiłem. Celnik rozkłada ręce. Wysyła mnie do pobliskiego banku. Nie mają bankomatu, ale może coś zdziałam kartą. Biegnę i spotykam zniecierpliwionego kierowcę autobusu "nu szto riebiata, paciemu tak dołga?". W amoku spławiam go i lecę do banku, on odchodzi w stronę busa. Nagle olśnienie! Biegnę za kierowcą i wyjaśniam sytuację. Daje mi plik armeńskich banknotów, znowu szalony bieg na granicę. Rzucam wszystko celnikowi. Dostajemy wizy i z plecakami lecimy do autobusu. Uff, dobrze, że kierowca nie odszedł za daleko. Na koniec okazuje się, że pan celnik za fatygę wziął sobie 1000 Dramów, czyli 10 zł. Kompletnie nie mam pretensji, że to zrobił, ważne, że jesteśmy już w Armenii. Powoli schodzi ze mnie ciśnienie i chcę iść SPAAAĆ. Miła pani dalej zabawia mnie rozmową. Utrzymuję kontakt wzrokowy raz prawym, raz lewym okiem. W końcu odpływam. Budzi mnie i mówi, że teraz nie czas spać, teraz jest Armenia. Co za patriotyzm :)). Nie daję za wygraną i zasypiam. Wieczorem dojeżdżamy do Erewania, lecę oddać pieniądze kierowcy. Pierwsze dwa bankomaty nie przyjmują mojej karty - dobrze, że nie zjadły. Dopiero za trzecim razem udaje się uzyskać papierki - oddaję kasę kierowcy, bardzo ładnie dziękuję. Idziemy w stronę hostelu. Miasto nocą ruchliwe jak w Zachodniej Europie. Pełno drogich samochodów, monumentalnych budynków i wylansowanych ludzi. Nie spodziewaliśmy się tego. Lokujemy się w noclegowni (strasznie drogo, 70zł za noc) i idziemy spróbować słynnego armeńskiego koniaku - nie przepadam za tym alkoholem, ale trzeba przyznać, że armeński jest bardzo dobry.

Ostatnia noc w Tbilisi

12 lipca
Jedziemy na krótkie zwiedzanie Telawi z Grigorijem. Niestety jest poniedziałek i wszystkie muzea są zamknięte. Na pocieszenie oglądamy ogromny 900-letni platan. Po drodze do Tbilisi nasz kierowca zawozi nas do pałacu - muzeum gruzińskiego bohatera narodowego Aleksandra Czawczawadze. Piękny pałac i bogato wystrojone wnętrza. Przy okazji podłapujemy trochę historii Gruzji. W tym miejscu także produkują
wina; zwiedzamy piwnice z mnóstwem starych butelek. Najstarsze eksponaty to dwie flaszki polskiego miodu z 1814 roku. Proponujemy oprowadzającej pani przypadkowe zamknięcie nas na noc, niestety nie zgadza się ;). W Tbilisi wpadamy do hostelu żeby wyprać ciuchy i odpocząć przed następnym etapem podróży. Chcemy dojechać do Iranu przez Armenię, a nie przez Azerbejdżan, jak na początku planowaliśmy. Zmiana planów wynika z niechęci do wyrabiania drogiej wizy azerskiej - trzeba by na to poświęcić kolejne dwa dni i sporo pieniędzy. Wizę do Armenii dostaje sie na granicy za 7 euro, wiza do Azerbejdżanu to 60 ojro. Nieco za dużo jak na kraj tranzytowy. W hotelu spotykamy dwóch ziomków ze Słupska - Adama i Marcina (pozdro!!), którzy opowiadają bardzo inspirujące historie z pobytu w Armenii - pełen hardkor. Chłopaki "nie pękają na robocie" - podoba nam się to hasło - my też nie będziemy. Póki co idę na wieczorne poszukiwania Cina, okazuje się że został przechwycony sprzed sklepu przez Tbiliskich Ormian, wraca dość późno z bananem na twarzy. Może Armenia nie jest taka zła... :)

13 lip 2010

Wardzia-Gori-Tbilisi-Telawi

11 lipca
Pobudka, szybkie śniadanie i lecimy na marszrutkę. Od dzisiaj podróżują z nami Katia i Petr, wposmniane ostatnio ziomki z Brna. Uczymy się nawzajem naszych języków. Najpierw przejazd do Akhalcikie/Newcastle ze znajomym kierowcą pompującym hamulec. Na miejscu szybkie śniadanie i wsiadamy do marszrutki. Wysiadamy w Gori, mieście urodzenia Josefa Wisarionowicza Dżugaszwiliego, czyli Stalina. Jest strasznie gorąco a my poszukujemy muzeum z plecakami na grzbietach. W końcu dochodzimy do ogromnego muzeum stojącego naprzeciw placu, gdzie jeszcze do niedawna znajdywał się wielki i chyba jedyny na świecie pomnik tego pana. Zdjęto go dwa tygodnie przed naszym przyjazdem do Gori wbrew woli mieszkańców i zamknięto w nieznanym miejscu. W muzeum typowa propaganda, nic o mniej szlachetnych poczynaniach wodza ZSRR ale warto zobaczyć, sporo ciekawych rzeczy. Dla nieznających rosyjskiego przygotowano bardzo wiele fotografii i eksponatów :) Można także zwiedzić oryginalny wagon, w którym podróżował oraz dom w którym się urodził. Nieco podrasowany jak się zdaje, ale wierzymy na słowo że była to taka chłopsko-inteligencka rodzina ;)). Jest późne popołudnie, a my jedziemy w jeszcze większym upale kolejne 3 godziny do Tbilisi. Musimy tam znaleźć jakiś transport do miasta Telawi w Kachetii - wschodniej gruzińskiej prowincji słynącej z produkcji wina. Błądzimy po mieście przerzucani z miejsca na miejsce.
W końcu dowiadujemy się, że wielu taksówkarzy z Telawi pracuje w Tbilisi i właśnie o tej porze wracają do domów, trzeba tylko dostać się na jedną ze stacji metra i popytać.
Zbliżamy się do celu gdy podchodzi do nas Gruzin Grigorij i oferuje podwiezienie. Trochę drogo, ale jest nas 4 osoby i dajemy radę. Okazuje się że trafiliśmy w dziesiątkę. Grigorij ma 2 hektary winorośli i produkuje własne wino. Pokazuje nam swoją mini fabrykę i oferuje nam nocleg. Po calym dniu jeżdzeniu po Gruzji nie chce nam się rozbijać namiotów. Oglądamy finał MŚ, jemy kolację i pijemy tradycyjnie wyrabiane wino. Znów śpi sie bardzo dobrze :).

Wardzia

10 lipca
Spaliśmy dobrze, z rana idziemy do centrum wioski na marszrutkę i spotykamy naszych przyjaciół. Nie odpuszczają i zapraszają nas na piwo z suszoną rybą i wędzonym serem (coś w stylu korbacików na Słowacji, trzeba wsadzić do piwa, poczekać aż napęcznieje i zjeść). Do imprezy dołącza strażnik okolicznego parku narodowego, który z ogniem z zapalniczki przygotowuje dla nas cudowny przysmak do piwa - opala pęcherz pławny suszonej ryby. Ciekawy smak, nawet dało się to zjeść. Panowie przy piwie nalegają, żebyśmy pojechali do Wardzi, legendarnego skalnego miasta z XII wieku - "kto nie był w Wardzi, ten nie był w Gruzji" - mówią. Na pożegnanie nasi przyjaciele fundują nam marszrutkę - takie podejście do gości. Jedziemy do Newcastle/Akhalcikie, zwiedzamy kosmiczną toaletę i wsiadamy do autobusu do Wardzi. W marszrutce jedziemy z workami mąki, cukru i torbami pełnymi chleba - najwyraźniej jest to jedyny środek kontaktu ze światem dla okolicznych wiosek. Kręta, górska droga, piękne widoki i dźwięk zapowietrzonego hamulca, który działa dopiero za czwartym razem gwarantują niezapomniane wrażenia. Na szczęście w wielu miejscach droga jest świeżo po remoncie i jedzie się bez wstrząsów. Nieco przed Wardzią pomagamy z Cinem dwóm drobnym Gruzinkom wyładować na taczkę 50kg worek cukru - maładcy!! :)). Dojeżdżamy późnym popołudniem i rozbijamy namioty obok spoko ziomków z Brna. Sama wioska niewielka ale widok skalnego urwiska pełnego okien robi wrażenie. Zwiedzanie miasta to czysta przyjemność. W każdym zakamarku kryje się jakiś nowy tunel lub komnata. Tunele ciągną się wgłąb przez wiele kondygnacji. Podziwiamy także wciąż działającą cerkiew oraz oryginalne XII-wieczne freski, które ponoć nigdy nie były restaurowane. Widoki niesamowite. Szkoda, że 100 lat po wybudowaniu większą część tego cudu wykutego w tufie zniszczyło trzęsienie ziemi. O niestabilności skały przypominają napotykane gdzieniegdzie betonowe wzmocnienia. Wieczorem idziemy się wykąpać do basenu z termalną wodą. Przy okazji zostajemy zaproszeni na kolejną imprezę i idziemy spać. Jutro wracamy w stronę Tbilisi...

Abastumani

9 lipca
Rano budzi nas ryk dzikiego zwierza- jakiś turysta robi sobie z nas jaja i potrząsa namiotem. Mamy na to wywalone i śpimy dalej. Szybkie pakowanie i idziemy na śniadanie. Dziś żegnamy się z Magikiem, który musi wracać do UK. Po śniadaniu toaletowy exodus i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. W kafejce internetowej wyszukuję relację chłopaków z motogruzji, którzy gdzieś w okolicy kąpali się w termalnych basenach. Jest to wioska Abastumani, leżąca 50 km od Borjomi. Wsiadamy i jedziemy z przesiadką w Akhalcikie, co po gruzińsku znaczy tyle, co Newcastle. W Newcastle zahaczamy o klimatyczną post-sowiecką knajpke. Urzekają mnie malowidła pokazujące mieszkańców kaukazu, pani śpiąca za ladą i pleśniejące ogórki na wystawie - like it!!. Po wyjściu z knajpy robię sobie zdjęcie ze zdezelowanym autobusem. Wchodzę na schodek a kierowcy przestraszeni myślą, że chcę im podprowadzić ten cud techniki - Cin wyjaśnia sytuację że to tylko dla zabawy. Pół godziny drogi i jesteśmy w Abastumani. Stare carskie uzdrowisko, pełno rozpadających się, pięknych drewnianch dacz. Trafiamy do starej łaźni, zbudowanej w 1880 roku dla carskiej rodziny. Budynek chyba nigdy nie przeszedł remontu, ale widać ślady świetności - posadzka i architektura powalają, podobnie zresztą stopień zaniedbania. Remontujący panowie o aparycji kryminalistów nalegają żebyśmy zostali w carskiej balii z siarkową wodą - mamy ją na wyłączność. W pokoju oprócz małego basenu wyłożonego marmurami jest jescze prysznic, toaleta i sucha sauna. Niestety nic poza basenem nie działa, jest kompletnie rozpieprzone :) Korzystamy z kąpieli i wyobrażamy sobie, że żyjemy 120 lat temu. W plecaku znajduje się zawieruszone piwko, więc jest luksus. Po kąpieli obowiązkowe fotki budynku - na górze ma orgomne pokoje gościnne - puste i nieużywane. Lecimy na marszrutkę, okazuje się ze ostatnia już odjechała - trzeba będzie znowu rozbić pałatku na dziko i przeczekać.
Na przystanku spotykamy Otarego, który wygląda nieco na lokalnego pijaczka, ale po wysłuychaniu naszej historii oferuje nam darmowy nocleg w swoim drugim, nieużywanym domu. Otary zatrzymuje Mercedesa E-klase z dwoma młodymi ludźmi o aparycji mafiozów. Wsiadamy i zastanawiamy się czy już pożegnaliśmy się z plecakami. Chłopaki okazują się w porządku, mówią dobrze po angielsku i podwożą nas na miejsce. Jest to chatka dla lekarza pracującego w pobliskim szpitalu leczącym choroby płuc - klimat jak z "Bandyty". Wnętrze nie przedstawia się imponująco, ale są łóżka. Siedzimy na ganku i szykujemy się do przymusowego snu. Po pół godziny Otary przyjeżdza z dwoma kolegami i zaprasza nas na imprezę. Pieczony kurczak, chleb pomidory, ogórki, piwo i wódka. Tamada wznosi toasty za Polskę, Gruzję, rodzinę, umarłych i wieeele innych. Panowie podziewiają Cina za znajomość podstaw gruzińskiego. Jest bardzo wesoło - cudowni ludzie. Impreza kończy się pozowaniem do zdjęć w skórze z jakiegoś białego niedźwiedzia i z karabinem w ręku - wot, kawkazka tradycja. Teraz jesteśmy już prawdziwymi przyjaciółmi. Tamada odwozi nas do naszego domku, gdzie nieco zmęczeni, zasypiamy...

Borjomi

8 lipca
Kierowca marszrutki pędzi co najmniej 120, mój GPS w pewnym momencie wskazuje nawet 140. Oczywiście autobus pełen ludzi ale na nasze szczęście wszystkie ciężarówki jadące z naprzeciwka ustępują nam miejsca podczas wyprzedzania pod górkę na ciągłej. Kierowca- maładiec - musi wśród nich wzbudzać respekt. Jedziemy przy dźwiękach rosyjskiego disko oraz hitów znanych z Manieczek. Dogadaliśmy się z gościem, że dowiezie nas do Borjomi, ale czai sie w tym niespodzianka. Wysadza nas na skrzyżowaniu i oznajmia że stąd jest jeszcze 20km - on jedzie dalej do Tbilisi. Nie mamy sił żeby się użerać, znajdujemy marszrutkę i pędzimy dalej. Wieczorem lądujemy w mieście, dopada nas gościu mówiący po angielsku, proponuje całkiem drogą wycieczkę do skalnego miasta Wardzia nazajutrz o 8.30 - dla nas to środek nocy więc nie skorzystamy ;). Zaprowadza nas do bardzo profesjonalnie urządzonej informacji turystycznej, gdzie dostajemy darmową mapę ze wskazaniem drogi do parku zdrojowego w którym mają być baseny z ciepłą wodą. Basenów tam nie znajdujemy, ale dowiadujemy się, że 30 min pieszo w głąb lasu jest to czego szukamy. Jest ciemno, idziemy szybko z latarkami. Spotyka nas strażnik parku i odradza nocleg w lesie ze względu na wilki i niedźwiedzie. Ale wykąpać się musimy, idziemy dalej. Na miejscu okazuje się, że ktoś wyciągnął korek z basenu (a może go w ogole nie było??). Ze starej pordzewiałej rury leci strumień ciepłej wody, wskakujemy na dno i robimy sobie prysznic. Jest bosko. Co jakiś czas dochodzą nas rechotania żab, które brzmią jak jakieś wilki czy niedźwiedzie - ach, ta wyobraźnia. Wykąpani wracamy na skraj parku, gdzie stroimy pałatku, czyli rozbijamy namiot. Idziemy na dół zobaczyć co się dzieje na mieście. Niestety lipa -rodzinna atmosfera i informacja od lokalsów, że sezon zaczyna się za 2 tygodnie wraz z przyjazdem studentów. Miasto po połnocy zamienia się w pustynię. Butelka coli i wracamy do namiotów. Park otwarty jest całą dobę, lokalsi zapewniają, że nic nam się tam w nocy nie stanie więc idziemy spokojnie spać...
Samo Borjomi warte jest odwiedzenia w sezonie jeśli ktoś lubi spokojną atmosferę W okolicy jest park narodowy z piękną przyroda, my niestety nie mamy czasu na wycieczki (są propozycje tras trwających nawet 5 dni). Ludzie tradycyjnie nastawieni przyjaźnie do turystów, zwłaszcza Polaków.

9 lip 2010

Herbaciane pola Batumi....

6 i 7 lipca

Jest dworzec w Batumi, nie ma kolegow z Gruzji... na cale szczescie to nie Polsza, wiec bagaz kompletny. Po jakims czasie dostajemy msmsa gdzie lamanym angielskim informuja nas ze wysiedli na wczesniejszej stacji i ze zapraszaja nas na impreze. Batumi przywitalo nas drobnym perfkcyjnie nawadniajacym nasze ubrania deszczem. Jest wczesny poranek, wszystko pozamykane, wiec krecimy sie bez celu i mokniemy - mega frajda ;-). Zajdujemy jakis daszek, gdzie od razu poznajemy cala galerie lolanych dziwolagow, na nasze szczescie wygladamy bardzo nie wyjsciowo (brak potencjalu finansowego) wiec relatywnie szybko bo 'juz' po 1 godzinie towarzystwo sie wykrusza i idzie robic djingi gdzie indziej. Pogoda tez nam odpuszcza wiec poszlismy na plaze sie przekimac.

Spanie na plazy zaowocowalo ladna geleria poparzen slonecznych, na szczescie maja tu pantenol pod nazwa pantenol :)

Wykąpani i czerwoni jak raki zdecyowalsmy sie na wycieczke do niedalekiego Sarpi na pograniczu Turecko-Gruzinskim. Na podstawie informacji z rozmaitych zrodel wykreowalismy sobie w glowach obraz Sarpi jako pieknej nadmorskiej wioski gdzie woda pelna jest bawiacyh sie delfinow a plaza robiacych to samo ludzi :DDDDD - pieknoduchy. Rzeczywistosc okazala sie troche mniej Disney'owska. Miejscowosc sklada sie z kilku domow i przejscia granicznego gdzie w kilometrowej kolejce stoja szmuglerzy papierosow. Lokalne bary zapelnione postaciami rodem z piosenki S. Staszewskego o wiele mowiacym tytule "Knajpa Mordercow" - ogolnie klimat bardziej przypominal krakowski eurobazar - Tandeta niz spokojna wioske.

Po chwili zaczepia nas pan o fizjognomi krzyzowki ogra z Pudzianem (no offence mister Pudzian ;)) i po krotkiej wymianie uprzejmosci (o! Poloneli! Kaczynski! Gruzja - druzja! itd) zaprasza nas do baru swojego kolegi o typowo gruzinskim imieniu - Jimmy (Tak. Jak J. Hedrix), ktory jak sie pozniej okazalo... wlasnie sie buduje.

Poczatkowo toche sie balismy ze to taka troche arabska akcja w typie: hej maj frend mam dobry nocleg! Dobra cena! Good prajz for ju maj friend!! Ale..... tu jest Gruzja, wyglada na to ze ludzie sa poprostu fajni i goscinni. Siedlismy na plazy kolo powstajacego baru, ktos postawil piwka, ktos tam przyniosl makrelke (pycha!!!) nagle pojawila sie jakas wodeczka (Magier ty morderco!) potem pomidory , chleb, ogorki no ogolnie wypas :) Wspomniany Jimmy powiedzial ze mozemy nocowac w jego barze a jego sporych gabarytow kolega, ktory okazal sie byc emerytowanym bokserem i powalajacym znawca historii, pilnowal nas zebysmy gdzecznie sie polozyli i nie rozrabiali :)) - naprawde za******ci ludzie. Podczas imprezy poznalismy bardzo fajny gruzinski zwyczaj, ktory pozwala na utrzymanie pewnego rodzaju porzadku podczas imprezy (w sensie wszyscy maja sie opic tak samo). Ogolnie chodzi o to, ze przy stole jest jeden szef tzw - Tamada (w naszym wypadku byl to ten wielki ex boxer z zamilowaniem do historii). Tamada ma byc czlowiekim starszym wielkiem i lepiej wyksztalconym niz reszta wspolimprezowiczow. On polewa, on decyduje komu wiecej (bo np za trzezwy) a komu nie (bo np. istnieje zagrozenie, ze nie dotrwa do konca) on wymysla toasty, ewentualnie on mowi kto moze zatoastowac. Generalnie jest to dyktatura nie ma dyskusji, co tez czesciowo zapewniaja gabaryty Tamady ;-))).

Ozarci w kazdym tego slowa znaczeniu idziemy spac.

Rano na lekkim kacu, normalna turystyka czyli zwiedzanie rzymskiej twierdzy z I w n.e. w Gonio. Mają tam także europejskie toalety, co niektórych z nas bardzo raduje:)

Wracamy do Batumi i włóczymy się po mieście, ogląddamy mecz na czarno-białym telewizorze ze śnieżycą i idziemy spędzieć kolejną noc na plaży. Z rana krótka kąpiel i zawijamy na autobus w stronę Borjomi-kurortu słynącego z najlepszej gruzińskiej wody mineralnej.


7 lip 2010

Znowu Tbilisi


5 lipca
Rano wielkie pranie i suszenie rzeczy. Idziemy odebrać paszporty z ambasady Iranu. Strażnicy przed ambasadą z nudów i upału leją się wodą z butelek :) Niby po czasie ale znowu okazuje się ze pan w ambasadzie jest miły, wydaje nam dokumenty i życzy "Good Luck". To już koniec dwumiesięcznego horroru z tą wizą, cieszymy się jak dzieci.
Kolejne zadanie-dojechać na dworzec i kupić bilety. Pod ambasadą wsiadamy w zły autobus. Wysiadamy niepocieszeni, do czasu gdy odwracając głowę nie zauważam wielkiego szyldu GEORGIAN RAILWAYS - wysadziło nas zaraz naprzeciwko przedstawicielstwa kolei na mieście. W środku miła pani sprzedaje nam bilety na 400km podróż za jedyne 14 lari (28zł) od osoby - coraz bardziej lubimy ten kraj. Idziemy na spacer po mieście, Magik musi kupić kąpielówki na bazarze, a to bardzo wybredny typ :). Siadamy w ogródku piwnym, zdobyamy Kazbek - (piwo po 1,5 lari :)).
Pod wejściem do Palacu Szachowego (chcemy kupić podróżne szachy) spotykamy jakiegoś pana emeryta bardzo chcącego się z nami zaprzyjaźnic, (mówi coś o Apokalipsie i że Gruzja wyjdzie z niej cało). Spotkanie uświadamiające zajmuje nam jakieś 30 minut; rezygnujemy z zakupu szachów obawiając się kolejnych szachowych proroków. Krążymy wśród parków i zaniedbanych budowli (mimo, że sporo się remontuje w tym mieście, wiele pozostaje do zrobienia). Na koniec spotykamy malarza który pozwala się sfotografować przy pracy. Mówi, że jego zdjęcie będzie kiedyś warte miliony.
Opowiada nam swoje ciekawe dzieje, rozpoznaje w nas prawdziwych Polaków (choć niby ja to typ Riazański, więc może nie Polak??) i przyznaje, że Kloss to najlepszy szpieg wszechczasów. Zaraz po nim Stirlitz ;). Czterech pancernych też wychwala, jakze by mogl inaczej! Życzymy sobie wszystkiego dobrego i wracamy do hostelu. Pakowanie i jazda na dworzec. Dzień kończymy zasypiając w tłocznym pociągu. Cin ma trochę mniejszą ochotę na sen, więc przy okazji poznaje grupę Gruzinów jadących na wakacje nad morze. Zapraszają nas na imprezę do siebie, zobaczymy co z tego wyjdzie.

Pod Górkę

2 lipca

Wstajemy i od razu rzuca sie w oczy nasz cel, czyli Kazbek Szybkie pakowanie i jazda pod górkę. Dziś wchodzimy z 2200 na 3600m. W zeszłym roku podobny numer z pełnymi plecakami wyszedł nam w Maroku, więc powinno udać się i tym razem. Idziemy w wiosennej scenerii, wszędzie pełno kwiatów. Im wyzej tym bardziej wyłaniaja
się otazcające nas ostre szczyty Kaukazu. W końcu na 3000m zaczynaja się nieprzyjemne do chodzenia morenowe piaski i strumienie lodowcowe, przez które przeskakiwanie po kamieniach z 25kg plecakiem to całkiem ekstremalne przeżycie. Pada propozycja, żeby rozbić się pod lodowcem dla aklimatyzacji, ale nam się spieszy :). Idziemy dalej, tym razem już po lodowcu. 500m podejścia krok po kroku bez wytchnienia, coraz
mniej tlenu i zmęczenie dają się we znaki. Na koniec jestesmy już totalnie wyczerpani. Na dodatek zaczyna padać śnieg i grad na zmianę, typowa popołudniowa pogoda w tej okolicy. Jeszcze jeden skok przez szczelinę i jesteśmy z powrotem na osypujących się skałach. Ostatnie, ostre podejście do stacji meteo pod Kazbekiem
wysysa resztki sił. Na miejscu rozkładamy się do obiadu i ustawiamy namiot i zabezpieczamy przed wiatrem. Szybko do śpiwora i spać. Sen cięzki, ale tego się spodziewaliśmy, na dodatek strasznie zimno. Ciekawe czy uda nam się zregenerować do jutra.



3 lipca
Rano wstajemy całkiem wcześnie, szybkie, niewielkie śniadanie
(brak apetytu) i wypad aklimatyzacyjny. Mamy zamiar dojść na 4200 i wrócić. Ja wymiękam na 4000, chłopaki dochodza wyżej. Po powrocie czujemy się całkiem niezle, przynajmniej tak nam sie wydaje. Zjadamy sporo i prosimy Klamke SMSem o prognozę pogody i wyniki wyborów. Jest sobota, ale nam wydaje się ze juz niedziela, co stwarza wiekszą presję czasową (Magik wylatuje 10-go a my chcemy jeszcze objechać Gruzję). Przez cały zeszły tydzień pogoda była koszmarna, dopiero niedawno nieco się wypogodziło.Na górze na lodowcu szczeliny są regularnie zasypywane przez świeży śnieg, co utrudnia podchodzenie. Wszystkiego dowiadujemy się od Polaków przebywających w bazie. Spotykamy ekipę słynnego himalaisty Ryszarda Pawłowskiego, która skończyła wspinaczkę na Kazbek i wkrótce jedzie na Nanga Parbat - dostajemy od nich dwa kartusze i nieco zupek błyskawicznych - wielkie dzięki i powodzenia :)). Wieczorem wypogadza się i robimy nieco fotek.
Kładziemy się spać. Przed snem bawimy się aparatami i spostrzegamy, że nasze twarze mają wygląd jak z horroru klasy C "Opuchnięte Mordy 3" ;). //Zawsze jest dylemat czy pić wiecej i zwiększać obrzęki czy też nie pić ryzykując odwodnienie.\\ W nocy śpi mi się jeszcze gorzej, chłopaki dają jakoś radę...



4 lipca
Rano znowu bożonarodzeniowa atmosfera-śnieg ;), ja nie czuję się lepiej, musimy schodzić, bo już "poniedziałek". Żałuję, że nie zszedłem wczoraj niżej na nocleg.
Pewnie dałoby się zrobić górę a tak trzeba na to dodatkowych dwóch dni. Najwyraźniej nie da się w 3 dni wejść w trybie partyzanckim :)) - trochę za bardzo zignorowaliśmy aklimatyzacje ale zdobyliśmy duże doświadczenie, które przyda się za rok, gdy tam wrócimy- Nu Kazbek, Pagadi! :)). Po drodze w dół wypogadza się i mamy możliwość oglądania najładniejszych jak dotąd widoków Kazbeka i okolic. Czujemy się coraz lepiej. Schodzimy w ekspresowym tempie co jakiś czas lądując w śniegu albo w błocie.
Potem skakanie przez strumyki i zaczyna się zejście po trawie.
Mimo, że boimy się ucieczki ostatniego autobusu, robimy częste postoje na foto, w końcu zatrzymujemy się żeby umyć się po tej całej przygodzie z użyciem takich magicznych chusteczek. Jeszcze tylko 400m w dół i jestesmy w centrum Stepansmindy(w 6 godzin zeszliśmy z 3660 na 1800m).
Godzina do odjazdu - piwko, zabawa z jakimś bezdomnym psem i wsiadamy do busa. W busie poznajemy grupkę gruzinów, którzy uczą nas paru kolejnych słów. Umawiamy się na kolacje wieczorem. Autobus pędzi wpierw serpentynami, potem juz po (w miarę) płaskim. Nagle słyszymy huk i dziwne wstrząsy - przednia opona pęka przy jakichś 80 km/h. Na szczęście nie stalo się to w górach - wrażenia jak z filmu.
Naprawa trwa przez 3 godziny (kierowca nie umie odkręcić śrub, w dodatku jego nogi wystają na ruchliwą jezdnię :)), w międzyczasie jeden z poznanych Gruzinów uświadamia nam w rozmowie, że dziś u nas są wybory - yyy to znaczy że jest niedziela?? Tutaj pada seria przekleństw - mogliśmy zostać jeszcze 2 dni i spróbować. O 23 docieramy do Tbilisi i ostatnm metrem jedziemy w stronę hostelu. Przepakowanie, prawdziwy prysznic i obiad na
mieście - tym razem wino, dużo mięsa. Nie mogę patrzeć na chleb i ser. Swoją drogą 8 z 15 wniesionych chlebów zostawiliśmy w bazie pod Kazbekiem, za co dostaliśmy od szefa czekoladę ;)Stwierdzamy, że następnym razem lepiej cierpieć z głodu niż z przeciążenia.




5 lip 2010

Tbilisi-Kazbegi


1 lipca
Z porannego wyjazdu oczywiście nici, bo nie wstaliśmy. Mamy jechać do Kazbegi, inaczej Stepansmindy, z której wiedzie szlak na górę Kazbek. W koncu trafiamy na plac z którego za godzine odchodzi ostatni autobus w tamtą stronę. Korzystając z okazji zapuszczamy się z Cinem na lokalny bazar w poszukiwaniu garnka potrzebnego do biwakowana. Każda zapytana osoba
wskazuje nam miejsca w których niestety nie możemy dostać tego, co chcemy. Zmęczeni udajemy się do budki z piwem, gdzie oprócz zimnego i taniego (2 zł) piwa w klimatycznie obtłuczonych
kuflach spotykamy trzech miejscowych,
którzy stawiają nam następne i zabawiają rozmową.
W tym samym czasie Magik siedzi w gorącej marszrutce
i pilnuje naszych bagaży. Panowie chcą nas Polaków-przyjaciół wyciągnąć na wódkę, jednak stanowczo odmawiamy zdradzając nasze plany. Jeden z nich, znacznie już podpity zabiera mnie i pyta po gruzińsku każdego po kolei gdzie można zakupić nasz wymarzony garnek. Przy okazji cały czas powtarza jacy to przyjaciele - Polak i Gruzin. W końcu znajduję coś godnego zakupu, a wracając dostaję propozycję wspomożenia przyjaciela dwoma paczkami fajek (3zł paczka). Z przyjemnością się odwdzięczam ;). Żegnamy się z nowo poznanymi przyjaciółmi i jedziemy. Cztery godziny jazdy mija spokojnie, po drodze zatrzymujemy się na małe zakupy, gdzie mamy okazję przymierzyć prawdziwe kaukaskie czapki. W Stepansmindzie pogoda koszmarna-burza, deszcz i zimno, kompletnie inaczej niż w Tbilisi.
Robimy wielkie zakupy: 15 chlebów, kilka konserw, kilo bryndzy, mamy jeszcze pare zupek chinskich podarowanych przez Polaków wracających z Kazbeka ( na górze nie można kupić niczego). Pod wieczór wyruszamy jeszcze w stronę koscioła Gergeti na 2200 m. Idziemy w nasilającym się deszczu. Już po zmroku docieramy przemoczeni do kościoła, gdzie duchowni proponują nam kolację i przeczekanie deszczu, nie oferują noclegu ale uczciwie informują zawczasu. Kolacja skromna, suchary ciepła herbata z cukrem(!!), wafelki i arbuz. Ale jak smakuje!. Rozmawiamy o Polsce, obalamy teorie spiskowe związane z ostatnimi wydarzeniami a zapytani o to czy chodzimy w Polsce do kościoła uśmiechamy się szeroko, oni też ;) i zmieniamy temat na super uniwersalny "Cietyrie tankistow i sabaka" (czyli 4 pancernych ipies) ;) Rozmowa o polskiej kinematografii i wojennej historii przeciąga się do końca kolacji i ogromnie wdzięczni wychodzimy, żeby ujrzeć czyste niebo i zarys Kazbeka w tle. Na koniec refleksja jednego z mnichów: "Wasi partyzanci walczyli z Niemcami w lesie cały rok, więc i wam nie strasznie rozbić tu w okolicy namiot" No jasne! Pół godziny potem leżymy w ciepłych śpiworach i zastanawiamy się jak to będzie już wkrótce...

CDN...

Zaraz mamy pociąg do Batumi. Fotki i reszta relacji z podejścia pod Kazbek pewnie jutro.