Kaukaz i Bliski Wschód 2010
PL-Łotwa-Gruzja-Armenia-Iran-Turcja-Syria-Turcja-Bułgaria-PL
27 sie 2010
Yazd
Isfahan, Kaveh Terminol.....
Do Isfahanu dojeżdżamy w nocy. Dosypiamy do wczesnego poranka na terminalu po czym ruszamy w miasto w poszukiwaniu taniego hostelu, który z pomocą lokalsów z niemałym trudem w końcu odnajdujemy. Postanawiamy zostawić bagaże w hostelowej przechowalni, i iść w miasto, o tym czy zostajemy zdecydujemy później.
Pierwsze kroki kierujemy do ormiańskiej dzielnicy - Dżulfy. Trafienie tam jak zwykle wymagało interwencji miejscowych. Przed nami wyrasta ormiańska katedra, którą Żuraw postanawia potraktować bardzo utylitarnie (bebachshid mister, kodżost dabliu si?;))). Ja czekając na kmiecia integruję się z lokalną społecznością poznając między innymi: napakowanego jak Pudzian endokrynologa, który swoją specjalizację robil w Czechach - mowił nawet troche po czesku, oraz chlopaka, który pół zycia spędził jako barman w Malezjii. Po wypaleniu sziszki z ex barmanem ruszamy w kierunku imponującego juz z daleka meczetu Immama. Tam poznajemy dwóch kolesi (jeden z nich napewno nazywał się Muhhamed, może Żuraw bedzie pamietał imię drugiego), prowadzących coś na wzór irańskiego biura podróży. Zasadniczo był to nasz pierwszy kontakt z bardziej religijną częścią irańskiego społeczeństwa. Wymieniamy z nimi troche poglądów, jak i co żeby ludzie chcieli ogladać Iran. Niestety sugestia żeby zatrudniali więcej kobiet w branży PR potraktowana została jako głupi żart :\.
Po rozmowie z przyszłymi potentatami irańskiego przemysłu turystycznego idziemy zobaczyć jeden z największych bazarów w Iranie. Podziwiamy tu przezróżne suweniry jak np. prawdziwe perskie dywany,bardzo fajne tradycyjnie zdobione obrusy, postarzane metalowe misy i tace, szachy i wiele innych, wszystko hand made i wszystko dosyć kosztowne.
23 sie 2010
Morze - Teheran - Isfahan
Ten dzień mija pod znakiem podróży. Najpierw jedziemy do Teheranu, żeby odebrać nasze rzeczy i pożegnać się z Aminem. Mamy mały problem z nieszczerą obsługą informacji turystycznej i sprzymierzonymi z nimi taksiarzami – nie umiemy znaleźć dworca autobusowego. Spotkany po drodze policjant wskazuje nam drogę, zamawia tanią taksówkę i już jesteśmy na miejscu. W Teheranie wysiadamy na innym dworcu niż poprzednio, idziemy na azymut w stronę jakiejkolwiek linii metra. Po drodze szybka wizyta w cukierni – lody i koktajl melonowy jak zwykle niezawodne. Dojeżdżamy do dzielnicy, w której mieszka Amin, trochę się gubimy, kolejny miły Irańczyk bierze nas na pakę i odwozi pod sam dom. Szybka kąpiel, pakowanie i jedziemy na dworzec. Dziś w Iranie jest święto religijne, dostaliśmy nawet bez pytania jakieś darmowe drinki na mieście. Wszystko ozdobione kolorowymi żarówkami i wycinankami. Ciężko jest złapać taksówkę, kręcimy się trochę po okolicy ale w końcu udaje nam się złapać coś w stronę dworca. Amin jeszcze z rana zarezerwował nam autobus do Isfahanu – jednego z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejszego miasta w Iranie. Przybywamy na dworzec i przecieramy oczy ze zdumienia. Nasz autobus wygląda w środku jak biznes klasa w samolocie: trzy rzędy siedzeń, fotele lotnicze (nie mylić z tanimi liniami :)) do tego mnóstwo przekąsek. Tak to my lubimy podróżować. VIP bus kosztuje nieco drożej, ale to i tak 12 dolców za
Obóz II – Morze Kaspijskie
26 lipca (4 mordad 1389)
Rano odnajduję nasz barłóg. Cin myślał że zaginąłem w akcji i jest wściekły. Trochę się sprzeczamy ale w końcu otwieramy puszkę pokoju – makrela w pomidorach przytargana jeszcze z Gruzji – nasze ostatnie jedzenie. Jej okropny smak sprawia, że szybko zwijamy się na dół - tutaj już nic dobrego dziś nas nie spotka. Po drodze miła irańska parka zaprasza nas na herbatę z cukrem i śniadanie – rewelka. Jak zwykle wymiana uwag o górze, skąd jesteśmy itp., itd. Ładnie dziękujemy, życzymy powodzenia i lecimy na dół. Co jakiś czas obracamy się za siebie i cieszymy się, że mamy to już za sobą. Łapiemy samochód i zjeżdżamy żeby się porządnie najeść. Zamawiamy kurczaka nadziewanego owocami granatu, sziszę i coś do picia – yummie. Full relaks, przydałoby się jeszcze umyć. Amina nie ma w Teheranie, więc musimy gdzieś przekiblować do jutra. Pada na Morze Kaspijskie, mamy do wybrzeża tylko
Demavend
Żeby tak łatwo wstawało się w domu - po raz kolejny o brzasku. Na stoku widać światła latarek – musieli wyjść jakieś 2 godziny przed nami. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy do plecaków a resztę upychamy w skałach. Powoli zdobywamy wysokość, schronisko zostaje w tyle i wchodzimy na grzebień. Idzie się trudniej, niż myślałem, sprawdzam wysokość na GPS – dopiero 4400, słońce wychodzi już na dobre zza zbocza. Zarzucam coś słodkiego i dalej w górę. Fajnie, że z każdym krokiem pobijamy swój rekord wysokości. Mozolne podchodzenie – kamienie, żwirek, kamienie, żwirek itd. Góra robi się coraz bardziej stroma, nie odpuszcza. Coraz bardziej zostaję w tyle za Marcinem. Nie idzie mi dzisiaj z tym podchodzeniem – za dużo czasu zajmuje uspokojenie oddechu. Póki co rozdzielamy się. Nie ma sensu trzymać się razem - góra nie sprawia wielkich trudności technicznych, na szlaku sporo osób. Jest 4600, jeszcze tysiąc metrów a mi dalej nie odpuszcza, przypominają się ciężkie chwile na Kazbeku. Na 4800 wydaje mi się, że już dalej nie ujdę, widzę znikającego z oczu Marcina. Siadam, jem batonika, siedzę chyba pół godziny. W końcu zbieram się i idę. Jest ciężko, krok za krokiem dochodzę do kolejnego punktu orientacyjnego – lodospad na 5100 m. W okolicy rozbili się Irańczycy, którzy mówią, że na górę szybkim tempem trzy godziny, a wolnym cztery. Nie wierzę, żeby 500m w pionie zajęło tak długo, jednak faktycznie tak się dzieje. Teraz jak dla mnie 100 kroków, krótki postój na uspokojenie i tak bez przerwy. Podłoże zaczyna się robić coraz bardziej grząskie – chciałbym żeby był tu śnieg, niestety już dawno wyparował. Cieszy to, że od ostatniego kryzysu przyzwyczaiłem się do zmęczenia i idzie mi się powoli, ale nieźle. Jest przed 5400, widać już wierzchołek. Przede mną najgorsze – grzebień się kończy, a wraz z nim resztki skał. Teraz wspinaczka po sypkim żwirze w trybie 3 kroki wprzód, 1 krok zjazdu. Spotykam Cina, który już schodzi. Mówi, że ostatnie 100 m podejścia go zmasakrowało. Ciekawe, jak będzie ze mną :). Powoli wchodzę w chmurę siarkowych gazów wydobywających się z krateru. Zakładam maskę, którą dostałem od kogoś na szlaku, trochę pomaga, ale nie osłania oczu – strasznie szczypią. Teraz tylko 20-30 kroków, postój i tak do końca. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi Hannes – Niemiec, którego poznaliśmy jeszcze w Reyneh. Wchodzimy razem, co pewnie nieco mnie przyspiesza, jeśli przy takim tempie można w ogóle mówić o prędkości :). Ostatnie metry to krótka wspinaczka po skałach i jesteśmy na szczycie – wreszcie się udało. Pięć tysięcy sześćset metrów zrobione, kolejne zadanie wycieczki wykonane :D. Do schroniska dochodzimy już w nocy. Mam kłopoty ze znalezieniem naszego legowiska więc decyduję się na nocleg w schronisku. Przypada mi luksusowe miejsce na bardzo zimnej kamiennej podłodze – wszystko inne jest zajęte. Nie mam czasu na szukanie dawcy nerek, więc przenoszę się na krzesło, owijam NRC-tą i idę spać. Obok mnie całą noc wymiotuje jakiś biedak z irańskiej wycieczki. Wczoraj próbował wchodzić ,niestety musiał zawrócić; nie ma czego zazdrościć.
Gustwansara – Obóz II
24 lipca (2 mordad 1389)
Wstajemy razem ze słońcem. Chmury zeszły w dół i tworzą spektakularny widok. Za plecami wyrasta ogromna góra podświetlona przez wschodzące słońce.Wygląda groźnie ale w ekipie panuje optymistyczny nastrój. To nasze drugie podejście pod pięciotysięcznik. Nie było go w planie, ale po niepowodzeniu na Kazbeku zrodził się nikczemny i szatański plan, żeby spróbować jeszcze raz w Iranie. Wynikła z tego także nieplanowana wizyta aklimatyzacyjna na Aragacu, znajomość z Hajkiem i wiele innych pozytywnych przygód. Zobaczymy, co się stanie podczas tego podejścia, fajnie byłoby dojść choć do
Teheran-Reyneh-Gustwansara
Dziś wielki dzień – ruszamy zdobyć najwyższy szczyt Iranu – Demavend - wulkan o wysokości
Mamy aklimatyzację z Kazbeka i z Aragaca, powinno wystarczyć. Większy problem stanowi fakt, że dziś po raz pierwszy będziemy się samodzielnie poruszać po Iranie i to na bardzo głębokiej wodzie – w Teheranie. Mamy za zadanie dotrzeć na jeden z dworców autobusowych i znaleźć autobus do Reyneh – wioski u podnóża wulkanu. Metrem jedzie się w miare spokojnie. Wysiadamy na małym placu i próbujemy wypytać się o drogę. Jesteśmy zmuszeni wziąć taksówkę w stronę dworca ,ale odganiamy taksiarzy, żeby nieco odejść we właściwym kierunku i złapać taryfę na ulicy. Tak jest taniej. Po drodze doczepia się do nas Irańczyk wyglądający nieco na cwaniaka (cwaniak i zdezorientowany turysta to bardzo zła karma ;)). Nie mówi nic po angielsku ale swoim usposobieniem przełamuje pierwsze lody. Łapie taksę, negocjuje cenę i jedzie z nami. Pomaga dowiedzieć się o autobus, tłumaczy taksiarzom na dworcu że nie zależy nam na taksówce (NO TAXI, AUTOBUS […] NO TAXI, BUS – znamy już pierwsze perskie słowa ;)). W końcu udaje nam się znaleźć autobus – nasz pomocnik bierze od nas maile i numery telefonów – ciekawe jak będziemy się porozumiewać :). Wsiadamy do autobusu i obserwujemy cyrk związany z usadzaniem kobiet i mężczyzn na osobnych miejscach. Kobiety nie mogą siedzieć z mężczyznami, chyba, że to mąż lub ktoś blisko spokrewniony. Najwyraźniej u tego przewoźnika nie ma elektronicznej rezerwacji miejsc bo w autobusie do Teheranu nie było takiego zamieszania. Starym szkolnym zwyczajem zadekowaliśmy się z tyłu więc nikt nam nie przeszkadza. Na sam koniec nasz miły kolega przynosi nam po butelce wody – rewelka bo akurat zapomnieliśmy kupić.
Dojeżdzamy do Reyneh nie bez kłopotów, bo zapominają nas obudzić we właściwym miejscu. W ostatniej chwili wyskakujemy z autobusu. Szybkie zakupy w sklepie przy głównej drodze, autostop z lokalsami do wioski. Sprzedawca chce na nas zarobić i wmawia nam, że będziemy musieli zapłacić, a u jego kolegi jest taniej. Na szczęście udaje nam się przejrzeć podstęp – jesteśmy czujni wobec wroga turystycznej braci ;). W Reyneh przechwytuje nas jakiś chłopak, który prowadzi do lokalnej „organizacji turystycznej” i oznajmia, że wejście na górę kosztuje 50$ od osoby (oczywiście tylko dla obcokrajowców). Zapytany o alternatywne drogi mówi, że nie ma (pierwszy minus, są min. 3 inne i darmowe). Drugiego minusa dostaje za ofertę pokazana mapy góry. Rysuje trójkąt na kartce, a na nim kreskę – „tędy macie wchodzić i nocować w schroniskach”. Trzeci minus za usilne nakłanianie na nocleg w Reyneh, że niby nie wejdziemy przed zmrokiem do Gustwansary - pierwszego obozu pod szczytem. Jakoś zapomina o drodze przejezdnej dla samochodów. Brak profesjonalizmu tych ludzi zachęca do kombinowania. Nieco wkurzeni idziemy pod górę asfaltem i myślimy co dalej. Do zrobienia jest 1200m w pionie do pierwszego schroniska. Po dziesięciu minutach podjeżdża do nas niebieski Zamyad – taki Irański pickup rodem z lat 70-ch. Siedzi w nim Mustafa, spoko koleś, który zabiera nas i opowiada jak się przedostać przez punkty kontrolne na trasie. Da się je bez problemu obejść. Woził już wielu Polaków, w dzienniku pamiątkowym znajduję wpis po polsku: „Mustafa świetnie opowiada i nieźle zdziera”. Ciekawe ile sobie policzy za ten kurs :D. Wjeżdżamy w chmury – dobra nasza – Mustafa wysadza nas jeden zakręt przed schroniskiem – idziemy na przełaj poszukać jakiegoś miejsca do rozbicia namiotu poza widokiem ludzi. Wkrótce docieramy do fajnej polanki, wokół rosną prawdziwe maki - bawimy się w producentów opium :).
Teheran
22 lipca (30 tir 1389)
Wysiadamy z samego rana pod wieżą Azadi – najbardziej znanym budynkiem Teheranu. Zbudowana jeszcze za czasów ostatniego szacha, zmieniła nazwę na „wolność” (azadi) po rewolucji. W środku wystawa irańskich minerałów (np. rubin), osiągnięć techniki oraz rewolucji. Pod wieżą spotykamy się z Aminem. Poznaliśmy się jeszcze w hostelu w Tbilisi. Amin chce nas oprowadzić po mieście, nie protestujemy :). Zwiedzamy muzeum narodowe, gdzie mamy okazję zobaczyć najciekawsze zabytki Persepolis, które będziemy mogli sobie odpuścić podczas wycieczki. Idziemy na kebaba a potem do najstarszej kawiarni w Teheranie. Obsługa jest tak samo stara jak cała kawiarnia – fajny klimat i rewelacyjne naturalne lody. Po obiedzie jedziemy w stronę amerykańskiej ambasady – obowiązkowego punktu programu każdej wizyty w Teheranie. Po drodze przychodzi nam przekroczyć kilka ulic. Straszny tłok, samochody zdają się nie zważać na światła, płyną w swoim kierunku. Należy wypatrzyć takie momenty, w których samochód przystaje w korku, minąć go i przecisnąć się dalej. Wchodzenie pod jadący samochód jest normą, należy założyć że się zatrzyma i z reguły tak właśnie robi. Można też uczepić się ogona jakiegoś przechodnia, który wytyczy drogę w morzu aut :). Na pięciopasmowej ulicy kosztuje to trochę nerwów, ale ponoć nie obserwuje się tu wielu wypadków w mieście. I kierowcy i przechodnie są bardzo uważni, ci drudzy wiedzą gdzie jest ich miejsce w szeregu. Robimy krótki spacer pod byłą ambasadą USA, na murze narysowane są różne wymyślne graffiti i bojowe hasła. Nie można ponoć robić zdjęć ale robimy, bo nie po to ryzykowaliśmy przechodzenie przez wielopasmowe ulice żeby odejść bez suwenira ;). Jedziemy poznać drugą stronę medalu – Amin zabiera nas do domu, w którym mieszkał Chomieini. Faktycznie skromny, co w porównaniu ze znajdującą się w okolicy rezydencją ostatniego szacha jest małą klitką. W domu-muzeum zagaduje nas jakiś brodaty koleś i z obłędnym wzrokiem mówi jaki to ajatollah był dobry i skromny itp, itd. Wzrok zdradza pewien rodzaj fanatyzmu i dziwnie się czujemy rozmawiając z nim – radzimy sobie nieprzesadzoną w niczym gadką o pięknie Iranu i rewelacyjnych ludziach. Nadchodzi wieczór a my mamy udać się na północ Teheranu podziwiać panoramę miasta i zachód słońca. Wsiadamy do taksówki, na skrzyżowaniu dosiada się do nas policjant, myślę, fajnie, tego jeszcze nie było. Nagle z drugiej strony podchodzi jeszcze jeden i każą nam wysiadać. Amin tłumaczy, że kierowca musiał być jakiś fałszywy czy cóś – być może udało nam się uniknąć kłopotów. W końcu docieramy na górę, robimy parę fot i wracamy do domu – to był bardzo długi i wyczerpujący dzień. Kolejny raz dzięki bezinteresowności lokalsa udało nam się zwiedzić tak wiele w jeden dzień. Thanks a lot, Amin!!
Tabriz
W Iranie używa się kalendarza słonecznego, wywodzącego się z czasów przedmuzułmańskich (nowy rok 21 marca, tir to czwarty miesiąc),natomiast za rok 1 uważa się ucieczkę Mahometa z Mekki do Medyny, jak w krajach arabskich.
Jedziemy do Tabriz. Wschodzące słońce pięknie oświetla okoliczne góry – wszystko dookoła jest pomarańczowe . Po drugiej stronie rwącej granicznej rzeki jest były ZSRR. Najpierw Armenia, a potem Azerbejdżan. Granicę łatwo poznać po posterunkach wojskowych i zbombardowanej linii kolejowej – ślady wojny o Górski Karabach. Wkrótce zostawiamy wojenne problemy i odbijamy na południe, do Tabriz. Rahid tankuje 300 litrów ropy za 6$ - ci to mają życie :). Zatrzymujemy się na śniadanie w przydrożnym barze, uczymy się pić herbatę po irańsku – kostkę cukru wkłada się między zęby i popija ciepłą herbatą – polecam spróbować. W Tabriz Rahid jedzie do parku maszyn, gdzie podziwiamy stare amerykańskie ciężarówki - najstarszy MACK na chodzie jest z 1942 roku! Rahid zaprasza nas na obiad, znowu trudno jest nam odmówić z powodu bariery językowej. Żona z dziećmi patrzą ciekawsko na przybyszów. Jesteśmy na początku nieco skrępowani. W przypadku wizyty niespokrewnionych osób kobiety zobowiązane są założyć chustki nawet u siebie w domu – trochę nam głupio z tego powodu ale luzujemy. Do obiadu pijemy irańskie piwo – napój bezalkoholowy na słodzie jęczmiennym, dostępny w smaku „oryginalnym” i w wielu owocowych. Jedziemy z Rahidem i jego córką na miasto. Pierwsze spotkanie z miejską cywilizacją Iranu. Oglądamy wystawy sklepowe, idziemy na bazar z ogromną ilością biżuterii. Przechodzimy chrzest bojowy przekraczając zakorkowane ulice – dobra szkoła przed Teheranem. Rahid pomaga nam zmienić pieniądze i bierze na swoje nazwisko naszą nowo kupioną SIM kartę. Karty pre-paid trzeba rejestrować podobnie jak np. w Norwegii. Po raz pierwszy próbujemy doskonałego koktajlu z zielonych melonów – będzie naszym ulubionym drinkiem do końca wycieczki. Zwiedzamy muzeum Azerbejdżanu (znajdujemy się w Irańskiej części Azerbejdżanu) z wieloma bardzo starymi eksponatami z III i II tysiąclecia p.n.e. Niejednokrotnie wykonane są ze złota. Szacunek i pokłon ze strony naszej mizernej tysiącletniej historii – takie myśli cisną się do głowy w chwili zwiedzania. Na wieczór jedziemy do najładniejszego parku w Tabriz - El Goli, siadamy na sziszę i herbatę. Korzystając z chwili wolnego czasu dzwonię do naszego kolegi z Couchsurfing, Babaka. Mieliśmy się zjawić u niego dzisiaj rano ale sytuacja nieco się zmieniła – umawiamy się na następny dzień. W parku wielu ludzi wita się z nami i zagaduje skąd jesteśmy. Jak zwykle odpowiadamy – Lachestan :). Turysta, nawet w tak dużym mieście jak Tabriz jest wciąż bardzo rzadkim widokiem. Wszyscy chcą się przywitać i porozmawiać, czasem zrobić zdjęcie. Bardziej nieśmiali przyglądają się ukradkiem. Życie wieczorne jest bardzo bogate i rodzinne. Ludzie siedzą na trawie i piknikują, w parku można także rozbijać namioty. Cudownie ciepły wieczór po upalnym dniu, klimat zmienił się znacznie przez te 200km od Sisian. Na koniec miła niespodzianka, spotykamy dziewczynę o imieniu Mahdie – wypytuje nas o pracę biotechnologa bo sama ma taki zamiar. Zaprasza nas na jutrzejszą kolację – na pewno skorzystamy :). Wracamy do domu Rahida, wcinamy irańską pizzę z dużą ilością parówkopodobnej kiełbasy. Smaczne, ale trzeba przyznać, że Bliski Wschód wędlinami nie stoi :). Rano idziemy do parku, żeby spotkać się z Babakiem. Po drodze spotykamy kolejnego spoko ziomka – Pedram podchodzi do nas i pyta czy nie mógłby porozmawiać z nami po angielsku bo nie ma z kim – jasne. Chłopak ma podobne do nas poczucie humoru wiec od razu się zaprzyjaźniamy. Odprowadza nas do parku wyjaśniając, że błądząc nieco po mieście trafiliśmy do najbiedniejszej dzielnicy :). Spotykamy się z Babakiem i opowiadamy o naszych problemach z wyjazdem z Armenii. Zostawiamy u niego plecaki i jedziemy zwiedzać miasto. Jest gorąco, na szczęście co chwilę można uzupełnić lodowatą wodę z publicznych dystrybutorów – to cudowne rozwiązanie wiele razy uratuje nam dupę (tzn. dobre samopoczucie ;)) w trakcie zwiedzania Iranu. Dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o Iranie od chłopaków - tego nie ma w żadnym przewodniku. Jemy pierwszego irańskiego kebaba, co tu oznacza grilowane mięso. Jedziemy taksówką na kolację pod gołym niebem, tym razem bez naszych przyjaciół. Kierowca wysadza nas nieco wcześniej i wskazuje drogę. Czujemy się nieco zmieszani. Marcin idzie szukać Mahdie, a mnie obskakuje banda dzieciaków i proponuje grę w piłkę. Ciągłe okrzyki: Hi, Mister, What’s your name?, How are you? Są bardzo ciekawscy; przypomina mi się Maroko, gdzie takie spotkanie oznaczało zwykle próbę wyłudzenia pieniędzy. Tutaj nic z tych rzeczy – ten kraj jest bardzo przyjazny turystom. W końcu dzięki telefonii komórkowej udaje nam się dotrzeć na miejsce - zakup karty telefonicznej to najlepiej wydane 15$ w trakcie całej podróży – jeszcze wielokrotnie się przysłuży. Na kolacji poznajemy całą rodzinę Mahdie oraz jej koleżankę Nazi (zdrobnienie od Nazila – wszyscy mamy z tego ubaw ;)). Bardzo dobra zupa pomidorowa i mięso z lawaszem – mniaaam. Opowiadamy nasze niestworzone historie, dowiadujemy się jeszcze bardziej niestworzonych (np. teoretycznie Mahdie spacerując z nami – obcymi mężczyznami naraża się na karę chłosty – na szczęście nikt tego nie egzekwuje ale trzeba być czujnym :)) Żegnamy się i idziemy na autobus. Wyruszamy do Teheranu. Komunikacja autobusowa w Iranie jest doskonale rozwinięta. Mnóstwo nocnych kursów, nie trzeba płacić za hotele. Autobus, którym będziemy jechać to full wypas lux lans i w ogole ;). Ma nawet coś w stylu perskich dywanów w przejściu. Do dyspozycji pasażerów jest darmowa kawa, herbata i woda, dostaje się także jakiś słodki poczęstunek. Pełna kultura i cena 10$ za 700km, czego chcieć więcej?
Odyseja Armeńska, vol. 2: Sisian - Goris - Meghri
Z rana uderzamy w kamienne kręgi, podziwiamy kamienie ustawione przed tysiącami lat. Po co? Jedni mówią, że to kult religijny, drudzy, że obserwatorium astronomiczne. Większość kamieni ma wydrążone otwory, przez które można obserwować gwiazdy. Znajdujemy się na przepięknej wyżynie otoczonej wysokimi górami; w dole rośnie zboże, a w górze jest jeszcze śnieg. Tak jak cała południowa Armenia, to miejsce zasługuje na miano Bieszczad w większej skali :).Wracamy do miasta i dowiadujemy się że ostatni bus w stronę granicy odjechał o 9. Trzeba w końcu przestawić się na stopa bo inaczej spędzimy tu święta. Wyjeżdżamy na drogę przed miasto i siadamy przy stacji benzynowej. Po 15 minutach zatrzymuje się ciężarówka. Dwójka pasterzy o wyglądzie czeczeńskich bojowników zaprasza na przejażdżkę :O Wskakujemy na pakę gdzie dołączamy do przerażonych pasażerów - owiec. Próbujemy się zaprzyjaźnić ale niestety nie mówią w naszym języku. Kierowca częstuje nas piwem, a sam otwiera sobie drugie. W ten sposób przemierzamy