21 lip 2010

Aragac, czyli nie pekamy na robocie ;)))

15 i 16 lipca

Informacja wstępna - Aragac, najwyższa góra w Armenii, wygasły wulkan, którego szczyt zapadł się pod własnym ciężarem, tworząc górę o czterech wierzchołkach: najniższy ok 3900m, najwyższy ok 4080m. Załoga zrobiła dwa z czterech wierzchołków: 3900 i 4020.
Rano....

Pogoda nie rozpieszcza - deszcz, mgła, śnieg, zimno..... jak w kraju hehehe, więc nie pękamy na robocie, tylko zakładamy sapagi, pakujemy wory i idziemy. Góra nie stawia się zbytnio, generalnie jest raczej płasko, do tego mgła, więc przez pierwsze 2h nie wiemy czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku. Warto tutaj nadmienić, że na Aragac nie ma szlaku w tatrzańskim tego słowa znaczeniu. Co jakiś czas widzimy główną grań, na którą musimy się dostać. Z dołu wygląda trochę strasznie :) no ale nie pękamy, tylko drałujemy. Wreszcie dotarliśmy go pierwszej grani, parę fotek i po chwili jakieś dziwne pomruki. Eeeee tam to wiatr......po chwili znowu ..... K*****A komuś się wyrwało, no przecież nie może być, że nie wyjdziemy na następną górę.....
Już wiedzieliśmy, że idzie niezła zawierucha o burzowym charakterze. Znalazłem jakieś takie zagłębienie w skale, Zuraw wytrzasnął NRCetke, obudowaliśmy się kamieniami i folia i stwierdziliśmy, że nadal nie pękamy, tylko bierzemy pogodę na przeczekanie. Po naprawdę długiej godzinie (śnieg, deszcz, pioruny, i naprawdę za***cie mocny wiatr), spędzonej w naszym prowizorycznym schronie pojawiły się pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Wypełzliśmy niepewnie z nory i zobaczyliśmy prawie całą Armenię, (nie na długo, ale i tak ha!). To nam dało kopa, żeby iść dalej. Drogę do pierwszego szczytu pokonaliśmy naprawdę sprawnie, na górze kilka fotek, odpoczynek i krótkie kimanie w słońcu. Jak tylko doszliśmy do siebie, rzut oka na drugi szczyt i.... opad szczeny. Jak tam wejść? Stromo jak fiks, szlaku nie widać, pogoda nadal syfiasta. No ale jak już wspomniałem, nadal nie pękamy na robocie, idziemy do przełęczy miedzy szczytami, po czym zaczynamy znowu napierać na gore. Ta się trochę stawia, kilka dziwnych momentów (ale nic ponad Orlą Perć) i jestem na górze 4018...... no właśnie jestem, Żuraw gdzieś tam dostał zadyszki, krótka salwa okrzyków, małe nerwy, ale się znalazł w końcu... :) Pogoda coraz gorsza, dzień się skurczył, decydujemy się, że resztę pików odpuszczamy, bo i tak już nic ciekawego tam nie będzie. Schodzimy.

Zejście z góry od czasu do czasu okraszone pięknymi ala` alpejskimi widokami i totalna ćmaga z powodu odwodnienia (tak wiem, w góry trzeba nosić ze sobą zapas wody.... heheheh). Wracamy do namiotu, mocno wycięci, jemy małą kolację, którą przerywa nam kolejna burza. Noc spędzamy przy akompaniamencie piorunów i mocnego wiatru (naprawdę zadziwiające, że nasz namiot nie poszedł w strzępy).

Rano zimno ale nie pada. Po śniadaniu pakujemy mandzur i dawaj na dół do Byurakan, niby 30 km z 25 kg worami, no ale przecież nie będziemy pękać na robocie heheheh ;-)))

Spacer okazał się nawet przyjemny, do momentu, aż przypominamy sobie, że znowu nie mamy wody....żenada...nie pękamy, idziemy. Na horyzoncie pojawiają się namioty pasterskie i .... biała Lada Niva, a nieżej nasz kumpel Hayk. Okazuje się, że chłopaki założyli w Niwce instalacje gazowa i chcą sprawdzić, ile siana schodzi na wycieczkę pod Aragac. Umawiamy się z nimi, że pojada na górę, a my poczekamy u pastuchow (wiadomo kawa i takie tam hehe) na nich i potem jedziemy razem do Byurakan git! :) Nikt nie pękł na robocie i dwa szczyty zrobione.

/zuraw/ Dodam jeszcze, że po przyjeździe Hayk oprowadza nas po swojej miejscowości po raz kolejny, a wieczorem trafiamy zupełnie przypadkowo na dość zakrapianą kolację. Rozpiętość wiekowa od 18 do 88. Dziadek całkiem nieźle sobie radzi z winem i bimbrem. Jest wesoło, idziemy spać po 3 rano, śpimy jak zwykle dobrze :PP

Yerewan masakra, czyli szalarma z kefirem ;))

14 lipca

Snujemy sie po miescie, Yerevan nadal niczym nie zaskakuje poza wyjatkowo europejskim charakterem i nadzwyczajnym zageszczeniem kobiet w typie Salmy Hayek ;)). Na gloda zarzucamy sobie szalarme za ok 6 zeta, ktora decydujemy sie zgodnie z lokalnym zwyczajem popic rzadkim kefirem (don`t do this at home!!). Po kilku chwilach grozy (najdluzszych kilka chwil w moim zyciu) idziemy na internet zaczerpnac infromacji o Aragac oraz wyslac troche pytan o spanie na CS.
Uzbrojeni w notatki o najwyższym szczycie Armenii (Aragac) lapiemy autobus do gorskiej wioski Byurakan. Tam poznajemy mlodego goscia o imieniu Hayk, ktory oferuje nam pomoc (oczywiscie zlapalismy spine, ze bedzie nas chcial wytrzaskac z kasy).
Na szczescie po raz kolejny sie mylilismy, Hayk okazal sie byc bardzo milym czlowiekiem, prowadzacym bardzo skromne zycie wraz ze swoimi rodzicami w malym, nie oplywajacym w luksusy domu.
Po raz kolejny zobaczylismy na wlasne oczy ze im mniej mamy tym latwiej sie dzielimy z innymi. Nie czuje sie na silach zeby wchodzic w szczegoly tego co zobaczylem, ale powiedzmy ze ci ludzie bardzo latwo sie dzielili......

Po bardzo smacznej kolacji Hayk zorganizowal nam transport (naprawde szalona jazda mocno nadgryzionym przez czas Zygulikiem przy ostrym rytmie azerbaydzanskiej muzyki - priceless) do stacji meteorologicznej u podnoza gory Aragac gdzie rozbilismy swoj oboz na ok 3200 m n.p.m.

Pogoda syfiasta, deszcz, mgla, zimno. Humory nawet niezle, wypilismy po piwie, zrobilismy kilka szajsownych fotek i do spania.

Tbilisi-Erewań

13 lipca

Rano próbujemy spakować wszystkie nasze rzeczy do plecaków. Do tej pory część z nich trzymaliśmy w depozycie w hostelu, dziś opuszczamy Gruzję na dobre. Ledwo co się mieścimy. Idziemy przez miasto w poszukiwaniu dworca autobusowego, z którego odchodzą autobusy do stolicy Armenii - Erewania. Po drodze walka z taksiarzami którzy na pewno wiedzą że żadnych autobusów już nie ma i proponują taksówkę za jak zwykle niewielkie pieniądze ;). Pomagają nam uczynni policjanci i lokalsi. Staliśmy się taksówkowymi rasistami. Każdą osobę zdradzającą taksiarską aparycję omijamy szerokim łukiem - rozmowa z nimi to strata czasu, a my mamy go bardzo mało. Wydajemy resztę gruzińskich lari. Mam jeszcze 20 euro w portfelu, więc na wizy wystarczy. W Erewaniu spokojnie wypłacimy pieniądze w bankomacie. Znajdujemy dworzec i wygodną marszrutkę. Jedziemy do granicy. Nawiązuję rozmowę z bardzo wylewną Ormianką, która kiedyś pracowała w Polsce. Dowiaduję się ciekawych rzeczy, pani nie odpuszcza i ciągle coś do mnie mówi. Na nieszczęście błędnie uznała, że mówię doskonale po rosyjsku, więc rozumiem co drugie słowo. Jesteśmy na granicy. Nie spieszy nam sie, robimy małe zakupy na bezcłowym, idziemy spokojnie do okienka armeńskiego celnika. Mówi nam cenę wizy - 14 euro za 2 osoby. Wypełnia dla nas jakieś papierki, ja w tym czasie sięgam do portfela po moje 20 euro, które nagle skurczyło się do rozmiarów piątki - Epic Fail. Bez kasy stoimy na ziemi niczyjej, póki co miły celnik zabawia nas rozmową o futbolu (okazuje się że zna Macieja Żurawskiego). Staram się nawiązać jakiś kontakt, gadka szmatka o futbolu, udajemy że jesteśmy w dobrym humorze. W końcu przychodzi czas zapłaty, wyciągam banknot i ściemniam, że resztę zgubiłem. Celnik rozkłada ręce. Wysyła mnie do pobliskiego banku. Nie mają bankomatu, ale może coś zdziałam kartą. Biegnę i spotykam zniecierpliwionego kierowcę autobusu "nu szto riebiata, paciemu tak dołga?". W amoku spławiam go i lecę do banku, on odchodzi w stronę busa. Nagle olśnienie! Biegnę za kierowcą i wyjaśniam sytuację. Daje mi plik armeńskich banknotów, znowu szalony bieg na granicę. Rzucam wszystko celnikowi. Dostajemy wizy i z plecakami lecimy do autobusu. Uff, dobrze, że kierowca nie odszedł za daleko. Na koniec okazuje się, że pan celnik za fatygę wziął sobie 1000 Dramów, czyli 10 zł. Kompletnie nie mam pretensji, że to zrobił, ważne, że jesteśmy już w Armenii. Powoli schodzi ze mnie ciśnienie i chcę iść SPAAAĆ. Miła pani dalej zabawia mnie rozmową. Utrzymuję kontakt wzrokowy raz prawym, raz lewym okiem. W końcu odpływam. Budzi mnie i mówi, że teraz nie czas spać, teraz jest Armenia. Co za patriotyzm :)). Nie daję za wygraną i zasypiam. Wieczorem dojeżdżamy do Erewania, lecę oddać pieniądze kierowcy. Pierwsze dwa bankomaty nie przyjmują mojej karty - dobrze, że nie zjadły. Dopiero za trzecim razem udaje się uzyskać papierki - oddaję kasę kierowcy, bardzo ładnie dziękuję. Idziemy w stronę hostelu. Miasto nocą ruchliwe jak w Zachodniej Europie. Pełno drogich samochodów, monumentalnych budynków i wylansowanych ludzi. Nie spodziewaliśmy się tego. Lokujemy się w noclegowni (strasznie drogo, 70zł za noc) i idziemy spróbować słynnego armeńskiego koniaku - nie przepadam za tym alkoholem, ale trzeba przyznać, że armeński jest bardzo dobry.

Ostatnia noc w Tbilisi

12 lipca
Jedziemy na krótkie zwiedzanie Telawi z Grigorijem. Niestety jest poniedziałek i wszystkie muzea są zamknięte. Na pocieszenie oglądamy ogromny 900-letni platan. Po drodze do Tbilisi nasz kierowca zawozi nas do pałacu - muzeum gruzińskiego bohatera narodowego Aleksandra Czawczawadze. Piękny pałac i bogato wystrojone wnętrza. Przy okazji podłapujemy trochę historii Gruzji. W tym miejscu także produkują
wina; zwiedzamy piwnice z mnóstwem starych butelek. Najstarsze eksponaty to dwie flaszki polskiego miodu z 1814 roku. Proponujemy oprowadzającej pani przypadkowe zamknięcie nas na noc, niestety nie zgadza się ;). W Tbilisi wpadamy do hostelu żeby wyprać ciuchy i odpocząć przed następnym etapem podróży. Chcemy dojechać do Iranu przez Armenię, a nie przez Azerbejdżan, jak na początku planowaliśmy. Zmiana planów wynika z niechęci do wyrabiania drogiej wizy azerskiej - trzeba by na to poświęcić kolejne dwa dni i sporo pieniędzy. Wizę do Armenii dostaje sie na granicy za 7 euro, wiza do Azerbejdżanu to 60 ojro. Nieco za dużo jak na kraj tranzytowy. W hotelu spotykamy dwóch ziomków ze Słupska - Adama i Marcina (pozdro!!), którzy opowiadają bardzo inspirujące historie z pobytu w Armenii - pełen hardkor. Chłopaki "nie pękają na robocie" - podoba nam się to hasło - my też nie będziemy. Póki co idę na wieczorne poszukiwania Cina, okazuje się że został przechwycony sprzed sklepu przez Tbiliskich Ormian, wraca dość późno z bananem na twarzy. Może Armenia nie jest taka zła... :)