13 lip 2010

Wardzia-Gori-Tbilisi-Telawi

11 lipca
Pobudka, szybkie śniadanie i lecimy na marszrutkę. Od dzisiaj podróżują z nami Katia i Petr, wposmniane ostatnio ziomki z Brna. Uczymy się nawzajem naszych języków. Najpierw przejazd do Akhalcikie/Newcastle ze znajomym kierowcą pompującym hamulec. Na miejscu szybkie śniadanie i wsiadamy do marszrutki. Wysiadamy w Gori, mieście urodzenia Josefa Wisarionowicza Dżugaszwiliego, czyli Stalina. Jest strasznie gorąco a my poszukujemy muzeum z plecakami na grzbietach. W końcu dochodzimy do ogromnego muzeum stojącego naprzeciw placu, gdzie jeszcze do niedawna znajdywał się wielki i chyba jedyny na świecie pomnik tego pana. Zdjęto go dwa tygodnie przed naszym przyjazdem do Gori wbrew woli mieszkańców i zamknięto w nieznanym miejscu. W muzeum typowa propaganda, nic o mniej szlachetnych poczynaniach wodza ZSRR ale warto zobaczyć, sporo ciekawych rzeczy. Dla nieznających rosyjskiego przygotowano bardzo wiele fotografii i eksponatów :) Można także zwiedzić oryginalny wagon, w którym podróżował oraz dom w którym się urodził. Nieco podrasowany jak się zdaje, ale wierzymy na słowo że była to taka chłopsko-inteligencka rodzina ;)). Jest późne popołudnie, a my jedziemy w jeszcze większym upale kolejne 3 godziny do Tbilisi. Musimy tam znaleźć jakiś transport do miasta Telawi w Kachetii - wschodniej gruzińskiej prowincji słynącej z produkcji wina. Błądzimy po mieście przerzucani z miejsca na miejsce.
W końcu dowiadujemy się, że wielu taksówkarzy z Telawi pracuje w Tbilisi i właśnie o tej porze wracają do domów, trzeba tylko dostać się na jedną ze stacji metra i popytać.
Zbliżamy się do celu gdy podchodzi do nas Gruzin Grigorij i oferuje podwiezienie. Trochę drogo, ale jest nas 4 osoby i dajemy radę. Okazuje się że trafiliśmy w dziesiątkę. Grigorij ma 2 hektary winorośli i produkuje własne wino. Pokazuje nam swoją mini fabrykę i oferuje nam nocleg. Po calym dniu jeżdzeniu po Gruzji nie chce nam się rozbijać namiotów. Oglądamy finał MŚ, jemy kolację i pijemy tradycyjnie wyrabiane wino. Znów śpi sie bardzo dobrze :).

Wardzia

10 lipca
Spaliśmy dobrze, z rana idziemy do centrum wioski na marszrutkę i spotykamy naszych przyjaciół. Nie odpuszczają i zapraszają nas na piwo z suszoną rybą i wędzonym serem (coś w stylu korbacików na Słowacji, trzeba wsadzić do piwa, poczekać aż napęcznieje i zjeść). Do imprezy dołącza strażnik okolicznego parku narodowego, który z ogniem z zapalniczki przygotowuje dla nas cudowny przysmak do piwa - opala pęcherz pławny suszonej ryby. Ciekawy smak, nawet dało się to zjeść. Panowie przy piwie nalegają, żebyśmy pojechali do Wardzi, legendarnego skalnego miasta z XII wieku - "kto nie był w Wardzi, ten nie był w Gruzji" - mówią. Na pożegnanie nasi przyjaciele fundują nam marszrutkę - takie podejście do gości. Jedziemy do Newcastle/Akhalcikie, zwiedzamy kosmiczną toaletę i wsiadamy do autobusu do Wardzi. W marszrutce jedziemy z workami mąki, cukru i torbami pełnymi chleba - najwyraźniej jest to jedyny środek kontaktu ze światem dla okolicznych wiosek. Kręta, górska droga, piękne widoki i dźwięk zapowietrzonego hamulca, który działa dopiero za czwartym razem gwarantują niezapomniane wrażenia. Na szczęście w wielu miejscach droga jest świeżo po remoncie i jedzie się bez wstrząsów. Nieco przed Wardzią pomagamy z Cinem dwóm drobnym Gruzinkom wyładować na taczkę 50kg worek cukru - maładcy!! :)). Dojeżdżamy późnym popołudniem i rozbijamy namioty obok spoko ziomków z Brna. Sama wioska niewielka ale widok skalnego urwiska pełnego okien robi wrażenie. Zwiedzanie miasta to czysta przyjemność. W każdym zakamarku kryje się jakiś nowy tunel lub komnata. Tunele ciągną się wgłąb przez wiele kondygnacji. Podziwiamy także wciąż działającą cerkiew oraz oryginalne XII-wieczne freski, które ponoć nigdy nie były restaurowane. Widoki niesamowite. Szkoda, że 100 lat po wybudowaniu większą część tego cudu wykutego w tufie zniszczyło trzęsienie ziemi. O niestabilności skały przypominają napotykane gdzieniegdzie betonowe wzmocnienia. Wieczorem idziemy się wykąpać do basenu z termalną wodą. Przy okazji zostajemy zaproszeni na kolejną imprezę i idziemy spać. Jutro wracamy w stronę Tbilisi...

Abastumani

9 lipca
Rano budzi nas ryk dzikiego zwierza- jakiś turysta robi sobie z nas jaja i potrząsa namiotem. Mamy na to wywalone i śpimy dalej. Szybkie pakowanie i idziemy na śniadanie. Dziś żegnamy się z Magikiem, który musi wracać do UK. Po śniadaniu toaletowy exodus i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. W kafejce internetowej wyszukuję relację chłopaków z motogruzji, którzy gdzieś w okolicy kąpali się w termalnych basenach. Jest to wioska Abastumani, leżąca 50 km od Borjomi. Wsiadamy i jedziemy z przesiadką w Akhalcikie, co po gruzińsku znaczy tyle, co Newcastle. W Newcastle zahaczamy o klimatyczną post-sowiecką knajpke. Urzekają mnie malowidła pokazujące mieszkańców kaukazu, pani śpiąca za ladą i pleśniejące ogórki na wystawie - like it!!. Po wyjściu z knajpy robię sobie zdjęcie ze zdezelowanym autobusem. Wchodzę na schodek a kierowcy przestraszeni myślą, że chcę im podprowadzić ten cud techniki - Cin wyjaśnia sytuację że to tylko dla zabawy. Pół godziny drogi i jesteśmy w Abastumani. Stare carskie uzdrowisko, pełno rozpadających się, pięknych drewnianch dacz. Trafiamy do starej łaźni, zbudowanej w 1880 roku dla carskiej rodziny. Budynek chyba nigdy nie przeszedł remontu, ale widać ślady świetności - posadzka i architektura powalają, podobnie zresztą stopień zaniedbania. Remontujący panowie o aparycji kryminalistów nalegają żebyśmy zostali w carskiej balii z siarkową wodą - mamy ją na wyłączność. W pokoju oprócz małego basenu wyłożonego marmurami jest jescze prysznic, toaleta i sucha sauna. Niestety nic poza basenem nie działa, jest kompletnie rozpieprzone :) Korzystamy z kąpieli i wyobrażamy sobie, że żyjemy 120 lat temu. W plecaku znajduje się zawieruszone piwko, więc jest luksus. Po kąpieli obowiązkowe fotki budynku - na górze ma orgomne pokoje gościnne - puste i nieużywane. Lecimy na marszrutkę, okazuje się ze ostatnia już odjechała - trzeba będzie znowu rozbić pałatku na dziko i przeczekać.
Na przystanku spotykamy Otarego, który wygląda nieco na lokalnego pijaczka, ale po wysłuychaniu naszej historii oferuje nam darmowy nocleg w swoim drugim, nieużywanym domu. Otary zatrzymuje Mercedesa E-klase z dwoma młodymi ludźmi o aparycji mafiozów. Wsiadamy i zastanawiamy się czy już pożegnaliśmy się z plecakami. Chłopaki okazują się w porządku, mówią dobrze po angielsku i podwożą nas na miejsce. Jest to chatka dla lekarza pracującego w pobliskim szpitalu leczącym choroby płuc - klimat jak z "Bandyty". Wnętrze nie przedstawia się imponująco, ale są łóżka. Siedzimy na ganku i szykujemy się do przymusowego snu. Po pół godziny Otary przyjeżdza z dwoma kolegami i zaprasza nas na imprezę. Pieczony kurczak, chleb pomidory, ogórki, piwo i wódka. Tamada wznosi toasty za Polskę, Gruzję, rodzinę, umarłych i wieeele innych. Panowie podziewiają Cina za znajomość podstaw gruzińskiego. Jest bardzo wesoło - cudowni ludzie. Impreza kończy się pozowaniem do zdjęć w skórze z jakiegoś białego niedźwiedzia i z karabinem w ręku - wot, kawkazka tradycja. Teraz jesteśmy już prawdziwymi przyjaciółmi. Tamada odwozi nas do naszego domku, gdzie nieco zmęczeni, zasypiamy...

Borjomi

8 lipca
Kierowca marszrutki pędzi co najmniej 120, mój GPS w pewnym momencie wskazuje nawet 140. Oczywiście autobus pełen ludzi ale na nasze szczęście wszystkie ciężarówki jadące z naprzeciwka ustępują nam miejsca podczas wyprzedzania pod górkę na ciągłej. Kierowca- maładiec - musi wśród nich wzbudzać respekt. Jedziemy przy dźwiękach rosyjskiego disko oraz hitów znanych z Manieczek. Dogadaliśmy się z gościem, że dowiezie nas do Borjomi, ale czai sie w tym niespodzianka. Wysadza nas na skrzyżowaniu i oznajmia że stąd jest jeszcze 20km - on jedzie dalej do Tbilisi. Nie mamy sił żeby się użerać, znajdujemy marszrutkę i pędzimy dalej. Wieczorem lądujemy w mieście, dopada nas gościu mówiący po angielsku, proponuje całkiem drogą wycieczkę do skalnego miasta Wardzia nazajutrz o 8.30 - dla nas to środek nocy więc nie skorzystamy ;). Zaprowadza nas do bardzo profesjonalnie urządzonej informacji turystycznej, gdzie dostajemy darmową mapę ze wskazaniem drogi do parku zdrojowego w którym mają być baseny z ciepłą wodą. Basenów tam nie znajdujemy, ale dowiadujemy się, że 30 min pieszo w głąb lasu jest to czego szukamy. Jest ciemno, idziemy szybko z latarkami. Spotyka nas strażnik parku i odradza nocleg w lesie ze względu na wilki i niedźwiedzie. Ale wykąpać się musimy, idziemy dalej. Na miejscu okazuje się, że ktoś wyciągnął korek z basenu (a może go w ogole nie było??). Ze starej pordzewiałej rury leci strumień ciepłej wody, wskakujemy na dno i robimy sobie prysznic. Jest bosko. Co jakiś czas dochodzą nas rechotania żab, które brzmią jak jakieś wilki czy niedźwiedzie - ach, ta wyobraźnia. Wykąpani wracamy na skraj parku, gdzie stroimy pałatku, czyli rozbijamy namiot. Idziemy na dół zobaczyć co się dzieje na mieście. Niestety lipa -rodzinna atmosfera i informacja od lokalsów, że sezon zaczyna się za 2 tygodnie wraz z przyjazdem studentów. Miasto po połnocy zamienia się w pustynię. Butelka coli i wracamy do namiotów. Park otwarty jest całą dobę, lokalsi zapewniają, że nic nam się tam w nocy nie stanie więc idziemy spokojnie spać...
Samo Borjomi warte jest odwiedzenia w sezonie jeśli ktoś lubi spokojną atmosferę W okolicy jest park narodowy z piękną przyroda, my niestety nie mamy czasu na wycieczki (są propozycje tras trwających nawet 5 dni). Ludzie tradycyjnie nastawieni przyjaźnie do turystów, zwłaszcza Polaków.