9 sie 2010

Odyseja Armeńska, vol. 1: Byurakan-Erewań-Sisian

18 lipca


Rano zjeżdżamy z Hajkiem do Erewania. Musimy przygotować się do wizyty w Iranie. Zadanie wydaje się proste – wybieramy pieniądze, zmieniamy na dolary i łapiemy jakiś autobus. Z kasą idzie średnio. Udaje nam się wybrać większość pieniędzy, ale resztę będziemy musieli załatwić gdzieś na prowincji, po drodze do granicy z Iranem. Idziemy z pełnymi plecakami na główny dworzec Autobusowy w Erewaniu. Okazuje się że z tego dworca nie dostaniemy się do Meghri –miejscowości graniczącej z Iranem. Trzeba się udać na jakiś alternatywny dworzec. Znowu idziemy w upale z pełnymi plecakami. Gdy dochodzimy okazuje się że następny autobus odjeżdża dopiero we wtorek. Ale nie ma problemu. Wokół jest mnóstwo taksówkarzy chętnych do pomocy. Co za przemili ludzie. Za jedyne 40$ od osoby dowiozą nas pod samą granicę. Ja mam na to wywalone ale Cin dostaje szału. To pewnie z głodu ;). Nie jedliśmy od rana. Odpędza taksiarzy i zaczyna działać. Przypomina mi się, że nasza książka-przewodnik mówi codziennych autobusach do Sisian, miasteczka w stronę granicy z Iranem. Mamy jeszcze pół godziny żeby dostać się z powrotem na dworzec główny. Niestety trzeba będzie wziąć taksówkę. Twardo negocjujemy i w końcu wsiadamy do małego samochodziku biorąc nasze plecaki na kolana. Jest ciasno, ale po raz kolejny zwyciężyliśmy z naciągaczami. Na dworcu znajdujemy autobus, strasznie zatłoczony, nie wiadomo czy będzie można wziąć nasze plecaki do środka. Na szczęście udaje się bo nie zgłasza się jeden z pasażerów. Jedziemy trzy godziny w ciasnej marszrutce. Trudno o sen w takim upale ale przynajmniej przemieszczamy się w stronę upragnionego Iranu. Wysiadamy w Sisian, znowu obskakują nas taksiarze. Uciekamy przed nimi do mniej ciekawej części miasta zaczynają się nami interesować jakieś miejscowe chłopaki. Bez spiny odpowiadamy na wszystkie pytania ale chcemy się ewakuować. Idziemy w przeciwną stronę i nagle doznajemy olśnienia – HOTEL – prawdziwy hotel, zrobiony po europejsku i bardzo tani. Wspominano coś o nim w przewodniku ale nie chciało mi się wierzyć że wygląda aż tak pięknie. Na mieście okazuje się, że nie jest to taka dziura jak się spodziewaliśmy. Miejscowi ludzie przechadzają się po bulwarze, przez szybę restauracji udaje nam się podejrzeć wesele, jest przyjemnie i uzdrowiskowo. Nie doceniliśmy tego miejsca, pewnie przez poranny nastrój. Po spacerze szybka kolacja, piwko i spać. Rano jedziemy do Iranu, wcześniej postaramy się odwiedzić Zorac Karer - megalityczne struktury ułożone z kamieni. Niektórzy nazywają je Armeńskim Stonehenge.

Erewań nocą


17 lipca

Wstajemy niezbyt chętnie o 7 rano, obudzeni przez Hajka. Tłumaczy nam, że wstajemy na oglądanie Araratu (o które nb. sami prosiliśmy), po południu gromadzą się chmury i legendarna góra staje się ledwo widoczna. Po drodze lecimy do wodopoju i delektujemy się wschodzącym nad Armenią słońcem. W tle dwa stożki Araratu i Małego Araratu, legendarnych Armeńskich gór, w tej chwili znajdujących się 20 km za turecką granicą. Robimy fotki i wracamy spać. Budzimy się po południu, kąpiemy się korzystając z wiadra i miski (kto by pomyślał, że można się dokładnie umyć mając do dyspozycji tylko jedno wiadro wody :) ). Kupujemy w sklepie wszystkie potrzebne rzeczy na grilla - będzie duuużo kurczaka :) Do wieczora czas schodzi nam w miarę szybko, przyjeżdża ojciec Hajka i przygotowuje całą ucztę. Pomagamy, ile możemy, rozmawiamy i jemy ile możemy. Szykujemy się na nocny wypad do miasta.
Wczoraj poznaliśmy kolegę Hajka - DJ Kamo, grywa w klubach w Erewaniu, obiecuje zabrać nas na miasto. Jedziemy jego Ładą wyposażoną w odpowiednią muzę. Wjeżdżamy do miasta - najgłośniejsza ekipa w okolicy, cały Erewań jest w ruchu w sobotnią noc. Miasto jeszcze bardziej tłoczne niż kilka dni temu, jesteśmy pod wielkim wrażeniem, tu życie nocne nie ustępuje w niczym Europie. Wpadamy do kilku klubów i wybieramy naszym zdaniem najciekawszy. Muza na zmianę; zachodnia, rosyjska i ormiańska. Drożej niż w Warszawie ale dziś mamy dyspensę ;). Pewnie już więcej nie będzie okazji, jutro wyjeżdżamy do Iranu. Żałujemy trochę, że nie udało się znaleźć żadnej klimatycznej knajpki na wzór krakowskiego Kazimierza. To jest wyzwanie na następną wizytę w Armenii.