23 sie 2010

Demavend

25 lipca (3 mordad 1389)

Żeby tak łatwo wstawało się w domu - po raz kolejny o brzasku. Na stoku widać światła latarek – musieli wyjść jakieś 2 godziny przed nami. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy do plecaków a resztę upychamy w skałach. Powoli zdobywamy wysokość, schronisko zostaje w tyle i wchodzimy na grzebień. Idzie się trudniej, niż myślałem, sprawdzam wysokość na GPS – dopiero 4400, słońce wychodzi już na dobre zza zbocza. Zarzucam coś słodkiego i dalej w górę. Fajnie, że z każdym krokiem pobijamy swój rekord wysokości. Mozolne podchodzenie – kamienie, żwirek, kamienie, żwirek itd. Góra robi się coraz bardziej stroma, nie odpuszcza. Coraz bardziej zostaję w tyle za Marcinem. Nie idzie mi dzisiaj z tym podchodzeniem – za dużo czasu zajmuje uspokojenie oddechu. Póki co rozdzielamy się. Nie ma sensu trzymać się razem - góra nie sprawia wielkich trudności technicznych, na szlaku sporo osób. Jest 4600, jeszcze tysiąc metrów a mi dalej nie odpuszcza, przypominają się ciężkie chwile na Kazbeku. Na 4800 wydaje mi się, że już dalej nie ujdę, widzę znikającego z oczu Marcina. Siadam, jem batonika, siedzę chyba pół godziny. W końcu zbieram się i idę. Jest ciężko, krok za krokiem dochodzę do kolejnego punktu orientacyjnego – lodospad na 5100 m. W okolicy rozbili się Irańczycy, którzy mówią, że na górę szybkim tempem trzy godziny, a wolnym cztery. Nie wierzę, żeby 500m w pionie zajęło tak długo, jednak faktycznie tak się dzieje. Teraz jak dla mnie 100 kroków, krótki postój na uspokojenie i tak bez przerwy. Podłoże zaczyna się robić coraz bardziej grząskie – chciałbym żeby był tu śnieg, niestety już dawno wyparował. Cieszy to, że od ostatniego kryzysu przyzwyczaiłem się do zmęczenia i idzie mi się powoli, ale nieźle. Jest przed 5400, widać już wierzchołek. Przede mną najgorsze – grzebień się kończy, a wraz z nim resztki skał. Teraz wspinaczka po sypkim żwirze w trybie 3 kroki wprzód, 1 krok zjazdu. Spotykam Cina, który już schodzi. Mówi, że ostatnie 100 m podejścia go zmasakrowało. Ciekawe, jak będzie ze mną :). Powoli wchodzę w chmurę siarkowych gazów wydobywających się z krateru. Zakładam maskę, którą dostałem od kogoś na szlaku, trochę pomaga, ale nie osłania oczu – strasznie szczypią. Teraz tylko 20-30 kroków, postój i tak do końca. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi Hannes – Niemiec, którego poznaliśmy jeszcze w Reyneh. Wchodzimy razem, co pewnie nieco mnie przyspiesza, jeśli przy takim tempie można w ogóle mówić o prędkości :). Ostatnie metry to krótka wspinaczka po skałach i jesteśmy na szczycie – wreszcie się udało. Pięć tysięcy sześćset metrów zrobione, kolejne zadanie wycieczki wykonane :D. Do schroniska dochodzimy już w nocy. Mam kłopoty ze znalezieniem naszego legowiska więc decyduję się na nocleg w schronisku. Przypada mi luksusowe miejsce na bardzo zimnej kamiennej podłodze – wszystko inne jest zajęte. Nie mam czasu na szukanie dawcy nerek, więc przenoszę się na krzesło, owijam NRC-tą i idę spać. Obok mnie całą noc wymiotuje jakiś biedak z irańskiej wycieczki. Wczoraj próbował wchodzić ,niestety musiał zawrócić; nie ma czego zazdrościć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz