23 sie 2010

Tabriz

20, 21 lipca (28, 29 tir 1389)

W Iranie używa się kalendarza słonecznego, wywodzącego się z czasów przedmuzułmańskich (nowy rok 21 marca, tir to czwarty miesiąc),natomiast za rok 1 uważa się ucieczkę Mahometa z Mekki do Medyny, jak w krajach arabskich.


Jedziemy do Tabriz. Wschodzące słońce pięknie oświetla okoliczne góry – wszystko dookoła jest pomarańczowe . Po drugiej stronie rwącej granicznej rzeki jest były ZSRR. Najpierw Armenia, a potem Azerbejdżan. Granicę łatwo poznać po posterunkach wojskowych i zbombardowanej linii kolejowej – ślady wojny o Górski Karabach. Wkrótce zostawiamy wojenne problemy i odbijamy na południe, do Tabriz. Rahid tankuje 300 litrów ropy za 6$ - ci to mają życie :). Zatrzymujemy się na śniadanie w przydrożnym barze, uczymy się pić herbatę po irańsku – kostkę cukru wkłada się między zęby i popija ciepłą herbatą – polecam spróbować. W Tabriz Rahid jedzie do parku maszyn, gdzie podziwiamy stare amerykańskie ciężarówki - najstarszy MACK na chodzie jest z 1942 roku! Rahid zaprasza nas na obiad, znowu trudno jest nam odmówić z powodu bariery językowej. Żona z dziećmi patrzą ciekawsko na przybyszów. Jesteśmy na początku nieco skrępowani. W przypadku wizyty niespokrewnionych osób kobiety zobowiązane są założyć chustki nawet u siebie w domu – trochę nam głupio z tego powodu ale luzujemy. Do obiadu pijemy irańskie piwo – napój bezalkoholowy na słodzie jęczmiennym, dostępny w smaku „oryginalnym” i w wielu owocowych. Jedziemy z Rahidem i jego córką na miasto. Pierwsze spotkanie z miejską cywilizacją Iranu. Oglądamy wystawy sklepowe, idziemy na bazar z ogromną ilością biżuterii. Przechodzimy chrzest bojowy przekraczając zakorkowane ulice – dobra szkoła przed Teheranem. Rahid pomaga nam zmienić pieniądze i bierze na swoje nazwisko naszą nowo kupioną SIM kartę. Karty pre-paid trzeba rejestrować podobnie jak np. w Norwegii. Po raz pierwszy próbujemy doskonałego koktajlu z zielonych melonów – będzie naszym ulubionym drinkiem do końca wycieczki. Zwiedzamy muzeum Azerbejdżanu (znajdujemy się w Irańskiej części Azerbejdżanu) z wieloma bardzo starymi eksponatami z III i II tysiąclecia p.n.e. Niejednokrotnie wykonane są ze złota. Szacunek i pokłon ze strony naszej mizernej tysiącletniej historii – takie myśli cisną się do głowy w chwili zwiedzania. Na wieczór jedziemy do najładniejszego parku w Tabriz - El Goli, siadamy na sziszę i herbatę. Korzystając z chwili wolnego czasu dzwonię do naszego kolegi z Couchsurfing, Babaka. Mieliśmy się zjawić u niego dzisiaj rano ale sytuacja nieco się zmieniła – umawiamy się na następny dzień. W parku wielu ludzi wita się z nami i zagaduje skąd jesteśmy. Jak zwykle odpowiadamy – Lachestan :). Turysta, nawet w tak dużym mieście jak Tabriz jest wciąż bardzo rzadkim widokiem. Wszyscy chcą się przywitać i porozmawiać, czasem zrobić zdjęcie. Bardziej nieśmiali przyglądają się ukradkiem. Życie wieczorne jest bardzo bogate i rodzinne. Ludzie siedzą na trawie i piknikują, w parku można także rozbijać namioty. Cudownie ciepły wieczór po upalnym dniu, klimat zmienił się znacznie przez te 200km od Sisian. Na koniec miła niespodzianka, spotykamy dziewczynę o imieniu Mahdie – wypytuje nas o pracę biotechnologa bo sama ma taki zamiar. Zaprasza nas na jutrzejszą kolację – na pewno skorzystamy :). Wracamy do domu Rahida, wcinamy irańską pizzę z dużą ilością parówkopodobnej kiełbasy. Smaczne, ale trzeba przyznać, że Bliski Wschód wędlinami nie stoi :). Rano idziemy do parku, żeby spotkać się z Babakiem. Po drodze spotykamy kolejnego spoko ziomka – Pedram podchodzi do nas i pyta czy nie mógłby porozmawiać z nami po angielsku bo nie ma z kim – jasne. Chłopak ma podobne do nas poczucie humoru wiec od razu się zaprzyjaźniamy. Odprowadza nas do parku wyjaśniając, że błądząc nieco po mieście trafiliśmy do najbiedniejszej dzielnicy :). Spotykamy się z Babakiem i opowiadamy o naszych problemach z wyjazdem z Armenii. Zostawiamy u niego plecaki i jedziemy zwiedzać miasto. Jest gorąco, na szczęście co chwilę można uzupełnić lodowatą wodę z publicznych dystrybutorów – to cudowne rozwiązanie wiele razy uratuje nam dupę (tzn. dobre samopoczucie ;)) w trakcie zwiedzania Iranu. Dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o Iranie od chłopaków - tego nie ma w żadnym przewodniku. Jemy pierwszego irańskiego kebaba, co tu oznacza grilowane mięso. Jedziemy taksówką na kolację pod gołym niebem, tym razem bez naszych przyjaciół. Kierowca wysadza nas nieco wcześniej i wskazuje drogę. Czujemy się nieco zmieszani. Marcin idzie szukać Mahdie, a mnie obskakuje banda dzieciaków i proponuje grę w piłkę. Ciągłe okrzyki: Hi, Mister, What’s your name?, How are you? Są bardzo ciekawscy; przypomina mi się Maroko, gdzie takie spotkanie oznaczało zwykle próbę wyłudzenia pieniędzy. Tutaj nic z tych rzeczy – ten kraj jest bardzo przyjazny turystom. W końcu dzięki telefonii komórkowej udaje nam się dotrzeć na miejsce - zakup karty telefonicznej to najlepiej wydane 15$ w trakcie całej podróży – jeszcze wielokrotnie się przysłuży. Na kolacji poznajemy całą rodzinę Mahdie oraz jej koleżankę Nazi (zdrobnienie od Nazila – wszyscy mamy z tego ubaw ;)). Bardzo dobra zupa pomidorowa i mięso z lawaszem – mniaaam. Opowiadamy nasze niestworzone historie, dowiadujemy się jeszcze bardziej niestworzonych (np. teoretycznie Mahdie spacerując z nami – obcymi mężczyznami naraża się na karę chłosty – na szczęście nikt tego nie egzekwuje ale trzeba być czujnym :)) Żegnamy się i idziemy na autobus. Wyruszamy do Teheranu. Komunikacja autobusowa w Iranie jest doskonale rozwinięta. Mnóstwo nocnych kursów, nie trzeba płacić za hotele. Autobus, którym będziemy jechać to full wypas lux lans i w ogole ;). Ma nawet coś w stylu perskich dywanów w przejściu. Do dyspozycji pasażerów jest darmowa kawa, herbata i woda, dostaje się także jakiś słodki poczęstunek. Pełna kultura i cena 10$ za 700km, czego chcieć więcej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz