23 sie 2010

Teheran-Reyneh-Gustwansara

23 lipca (1 mordad 1389)


Dziś wielki dzień – ruszamy zdobyć najwyższy szczyt Iranu – Demavend - wulkan o wysokości 5610 m. Otoczony wielkim szacunkiem przez Irańczyków, wznosi się 2000 m ponad otaczające góry. Widać z niego Kaukaz, Morze Kaspijskie i Teheran. Można jeszcze dodać, że nie licząc Kilimanjaro, Elbrusa, Himalajów, Pamiru i Hindukuszu jest to najwyższy szczyt wschodniej półkuli :D


Mamy aklimatyzację z Kazbeka i z Aragaca, powinno wystarczyć. Większy problem stanowi fakt, że dziś po raz pierwszy będziemy się samodzielnie poruszać po Iranie i to na bardzo głębokiej wodzie – w Teheranie. Mamy za zadanie dotrzeć na jeden z dworców autobusowych i znaleźć autobus do Reyneh – wioski u podnóża wulkanu. Metrem jedzie się w miare spokojnie. Wysiadamy na małym placu i próbujemy wypytać się o drogę. Jesteśmy zmuszeni wziąć taksówkę w stronę dworca ,ale odganiamy taksiarzy, żeby nieco odejść we właściwym kierunku i złapać taryfę na ulicy. Tak jest taniej. Po drodze doczepia się do nas Irańczyk wyglądający nieco na cwaniaka (cwaniak i zdezorientowany turysta to bardzo zła karma ;)). Nie mówi nic po angielsku ale swoim usposobieniem przełamuje pierwsze lody. Łapie taksę, negocjuje cenę i jedzie z nami. Pomaga dowiedzieć się o autobus, tłumaczy taksiarzom na dworcu że nie zależy nam na taksówce (NO TAXI, AUTOBUS […] NO TAXI, BUS – znamy już pierwsze perskie słowa ;)). W końcu udaje nam się znaleźć autobus – nasz pomocnik bierze od nas maile i numery telefonów – ciekawe jak będziemy się porozumiewać :). Wsiadamy do autobusu i obserwujemy cyrk związany z usadzaniem kobiet i mężczyzn na osobnych miejscach. Kobiety nie mogą siedzieć z mężczyznami, chyba, że to mąż lub ktoś blisko spokrewniony. Najwyraźniej u tego przewoźnika nie ma elektronicznej rezerwacji miejsc bo w autobusie do Teheranu nie było takiego zamieszania. Starym szkolnym zwyczajem zadekowaliśmy się z tyłu więc nikt nam nie przeszkadza. Na sam koniec nasz miły kolega przynosi nam po butelce wody – rewelka bo akurat zapomnieliśmy kupić.

Dojeżdzamy do Reyneh nie bez kłopotów, bo zapominają nas obudzić we właściwym miejscu. W ostatniej chwili wyskakujemy z autobusu. Szybkie zakupy w sklepie przy głównej drodze, autostop z lokalsami do wioski. Sprzedawca chce na nas zarobić i wmawia nam, że będziemy musieli zapłacić, a u jego kolegi jest taniej. Na szczęście udaje nam się przejrzeć podstęp – jesteśmy czujni wobec wroga turystycznej braci ;). W Reyneh przechwytuje nas jakiś chłopak, który prowadzi do lokalnej „organizacji turystycznej” i oznajmia, że wejście na górę kosztuje 50$ od osoby (oczywiście tylko dla obcokrajowców). Zapytany o alternatywne drogi mówi, że nie ma (pierwszy minus, są min. 3 inne i darmowe). Drugiego minusa dostaje za ofertę pokazana mapy góry. Rysuje trójkąt na kartce, a na nim kreskę – „tędy macie wchodzić i nocować w schroniskach”. Trzeci minus za usilne nakłanianie na nocleg w Reyneh, że niby nie wejdziemy przed zmrokiem do Gustwansary - pierwszego obozu pod szczytem. Jakoś zapomina o drodze przejezdnej dla samochodów. Brak profesjonalizmu tych ludzi zachęca do kombinowania. Nieco wkurzeni idziemy pod górę asfaltem i myślimy co dalej. Do zrobienia jest 1200m w pionie do pierwszego schroniska. Po dziesięciu minutach podjeżdża do nas niebieski Zamyad – taki Irański pickup rodem z lat 70-ch. Siedzi w nim Mustafa, spoko koleś, który zabiera nas i opowiada jak się przedostać przez punkty kontrolne na trasie. Da się je bez problemu obejść. Woził już wielu Polaków, w dzienniku pamiątkowym znajduję wpis po polsku: Mustafa świetnie opowiada i nieźle zdziera. Ciekawe ile sobie policzy za ten kurs :D. Wjeżdżamy w chmury – dobra nasza – Mustafa wysadza nas jeden zakręt przed schroniskiem – idziemy na przełaj poszukać jakiegoś miejsca do rozbicia namiotu poza widokiem ludzi. Wkrótce docieramy do fajnej polanki, wokół rosną prawdziwe maki - bawimy się w producentów opium :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz