23 sie 2010

Obóz II – Morze Kaspijskie

26 lipca (4 mordad 1389)


Rano odnajduję nasz barłóg. Cin myślał że zaginąłem w akcji i jest wściekły. Trochę się sprzeczamy ale w końcu otwieramy puszkę pokoju – makrela w pomidorach przytargana jeszcze z Gruzji – nasze ostatnie jedzenie. Jej okropny smak sprawia, że szybko zwijamy się na dół - tutaj już nic dobrego dziś nas nie spotka. Po drodze miła irańska parka zaprasza nas na herbatę z cukrem i śniadanie – rewelka. Jak zwykle wymiana uwag o górze, skąd jesteśmy itp., itd. Ładnie dziękujemy, życzymy powodzenia i lecimy na dół. Co jakiś czas obracamy się za siebie i cieszymy się, że mamy to już za sobą. Łapiemy samochód i zjeżdżamy żeby się porządnie najeść. Zamawiamy kurczaka nadziewanego owocami granatu, sziszę i coś do picia – yummie. Full relaks, przydałoby się jeszcze umyć. Amina nie ma w Teheranie, więc musimy gdzieś przekiblować do jutra. Pada na Morze Kaspijskie, mamy do wybrzeża tylko 100 kilometrów. Łapiemy autobus do miasteczka Amol, skąd ponoć kursują autobusy nad morze. Wysiadamy na jakimś rondzie, kierowca wskazuje nam kierunek. Obskakuje nas banda bardzo napalonych na pieniądze taksiarzy. Tym razem musimy przejść bardzo dużo, żeby w końcu się od nas odczepili. Okolica nie jest zbyt przyjemna – przemysłowo i sporo ciekawskich spojrzeń. Próbujemy łapać stopa. Zatrzymuje się jakiś Zamyad, panowie nie mówią po angielsku, ale my cały czas powtarzamy „dario, dario” czyli morze. Wsiadamy na pakę, tym razem jedziemy z rusztowaniami, które strasznie tłuką się na wybojach, w dodatku każą nam ukrywać się przed ewentualną kontrolą, bo w Iranie jazda na pace jest zabroniona. Zastanawiamy się dokąd tym razem dojedziemy. Niestety nie jest nam dane znaleźć się nad morzem. Wysiadamy gdzieś po drodze, a nasi nowi koledzy łapią nam taksówkę. To chyba jakieś nieporozumienie ale nie mamy siły protestować. Wsiadamy do wozu i jedziemy, morze wcale nie jest tak blisko jak nam się wydawało. To chyba z 10 km (w rzeczywistości było 20, dobrze że nie poszliśmy pieszo ;)). Wysiadamy w miejscowości, której nazwy nie znamy, idziemy nad morze i do wody. Trochę się spinamy widząc, że nawet faceci kąpią się tutaj w podkoszulkach, ciekawi nas czy wolno się wykąpać „ po europejsku”. Ryzykujemy i nic nam się nie dzieje. Woda bardzo ciepła i nie za słona – można odmoczyć trzydniową wyprawę w góry - zapomniałem dodać, że wszystkie ciuchy mają zapach siarki z wulkanu. Im bliżej jesteśmy w cywilizacji, tym bardziej to czujemy. Znajdujemy fajną sziszarnię prowadzoną przez byłego nauczyciela j. angielskiego, więc możemy się nagadać i dowiedzieć co nieco o tym, gdzie w ogóle jesteśmy (Mahmud Abad) i jak stąd wrócić do Teheranu. Rozbijamy namiot w okolicznym parku, zostajemy zaproszeni na kolację przez sąsiadującą z nami rodzinkę. Rozmowa przy herbacie, do tego smażone mięso, kiszone ogórki, pomidory, kiszona papryka, świetny melon – fajnie się tak zregenerować po tych wszystkich trudach. Opowiadamy historię naszej podróży, robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i idziemy spać. Co chwile ktoś ciekawski stuka nam do namiotu. Nie mamy już siły na rozmowy. Po chwili przychodzi policjant i prosi o dokumenty – pierwszy raz zdarza się, żeby ktoś nas legitymował. Jesteśmy zdania, że był ciekaw skąd jesteśmy i chciał sobie zobaczyć jak wyglądają nasze paszporty. Nie robi problemów ze spaniem w parku. Wreszcie możemy się wyspać na płaskim, bez kamieni. Nieświadomie pobiliśmy także rekord depresji, bo M. Kaspijskie jest 28m p.p.m, niestety naszych ulubionych antydepresantów w tym kraju nie sprzedają ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz