23 sie 2010

Odyseja Armeńska, vol. 2: Sisian - Goris - Meghri

19 lipca


Z rana uderzamy w kamienne kręgi, podziwiamy kamienie ustawione przed tysiącami lat. Po co? Jedni mówią, że to kult religijny, drudzy, że obserwatorium astronomiczne. Większość kamieni ma wydrążone otwory, przez które można obserwować gwiazdy. Znajdujemy się na przepięknej wyżynie otoczonej wysokimi górami; w dole rośnie zboże, a w górze jest jeszcze śnieg. Tak jak cała południowa Armenia, to miejsce zasługuje na miano Bieszczad w większej skali :).Wracamy do miasta i dowiadujemy się że ostatni bus w stronę granicy odjechał o 9. Trzeba w końcu przestawić się na stopa bo inaczej spędzimy tu święta. Wyjeżdżamy na drogę przed miasto i siadamy przy stacji benzynowej. Po 15 minutach zatrzymuje się ciężarówka. Dwójka pasterzy o wyglądzie czeczeńskich bojowników zaprasza na przejażdżkę :O Wskakujemy na pakę gdzie dołączamy do przerażonych pasażerów - owiec. Próbujemy się zaprzyjaźnić ale niestety nie mówią w naszym języku. Kierowca częstuje nas piwem, a sam otwiera sobie drugie. W ten sposób przemierzamy 60 km do najbliższej miejscowości – Goris. W Goris żegnamy się, panowie nie chcą przyjąć zapłaty w postaci piwa. W końcu udaje mi się ich przekonać. Robimy sobie pamiątkową fotę i idziemy do centrum w poszukiwaniu bankomatu. Musimy jeszcze załatwić nieco zielonych przed wjazdem do Iranu. Wczoraj w Sisian lokalsi powiedzieli mi, że Goris to niebezpieczne miasto. Póki co jest spokojnie ale oczywiście wzbudzamy zainteresowanie naszymi 30kg garbami. Mówimy wszystkim, że jesteśmy turisty-sporsmieny i z powodu braku pieniędzy podróżujemy stopem – to tak na wszelki wypadek :). Gdy wybieram pieniądze z bankomatu znowu przygląda mi się grupka jakichś młodych kolesi. Zmieniamy pieniądze i zaszywamy się w restauracji. Obiad i ostatnie piwo przed Iranem. W sumie mamy już dość alkoholu więc jakoś specjalnie nie żałujemy. Po obiedzie udajemy się na drogę wylotową z miasta. Marcin od niechcenia wyciąga rękę w kierunku ciężarówki na irańskich blachach. Po 50 metrach ciężarówka zatrzymuje się. Załapaliśmy się na 800-konnego mercedesa. CUD!. Rahid, bo tak ma na imię nasz kierowca, mówi nieco po rosyjsku, dowiadujemy się od niego, że wraca z Armenii do Tabriz – naszego pierwszego celu w Iranie. Wiózł koreańskie samochody znad Zatoki Perskiej do Erewania – tak jest najkrócej. Po kilku minutach zatrzymujemy się na kolejny obiad. Mówimy, że nie jesteśmy głodni, ale i tak dostajemy swoje porcje. Rahid płaci za wszystko i nie chce słyszeć o rekompensacie. W ten sposób doświadczamy pierwszego z wielu uprzejmych, typowo irańskich gestów z jego strony. Droga wjeżdża w coraz bardziej strome góry, podjazdy minimum 12%. Z pustą platformą bez problemu wymijamy wlekące się przed nami Kamazy. Jedzie się bosko, zwłaszcza, że co chwilę mamy szansę zerknąć w jakąś przepaść. Nie sadziłem, że tak zgrabnie można pokonywać górskie zakręty ciężarówką. Przejeżdżamy przez kolejne miejscowości i cieszymy się, że nie było nam dane się tam zatrzymać. Robi się późno, a my widzimy same blokowiska i opuszczone fabryki, uff… Zaraz przed granicą zatrzymujemy się na poboczu, gdzie stoi już wóz kolegi Rahida. Miejscowy, bardzo wesoły pan ma tam swoją chatkę puchatka z ogromną ilością kanistrów z ropą. Właściciel chatki dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, idzie do środka, wyskakuje w kapeluszu i z dubeltówką śpiewając piosenkę z „Czterech Pancernych i Psa”. I jak tu nie lubić starych seriali ;)) Granicę przekraczamy bez większych problemów pieszo. Czekamy w terminalu na Rahida, opędzamy się od taksiarzy, ciekawscy oglądamy wszystko dookoła i patrzymy czy wygląda „jak u nas”. Najwyraźniej nie uwolniliśmy się całkowicie spod działania propagandy narosłej wokół Iranu, która wywołuje w Europejczyku wrażenie bardzo egzotycznego kraju - w telewizji kobiety w chustach, dziwne pieniądze z Chomeinim. Poza tym wszystko podobne. Idziemy spać na platformie – kolejne ciekawe doświadczenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz